Wszystkie wpisy, których autorem jest g.k.m.gorski

Czy Polska pomoże Angeli Merkel pozostać kanclerzem?

Półtora roku temu poświęciłem relacjom polsko – niemieckim tekst pt. „Czy Polska wyzwoli się z niemieckiej Mitteleuropy ?” Zasygnalizowałem tam – w obliczu nadchodzącej w Polsce zmiany politycznej – zasadnicze w mojej ocenie wyzwania stojące przed nowym rządem i prezydentem. Wtedy Europa pozostawała jeszcze pod wrażeniem niemieckiej brutalności w podporządkowaniu sobie Grecji i nie do końca uświadamiała sobie konsekwencje forsowanej przez niemieckie elity polityki migracyjnej.

Przez szesnaście miesięcy które minęły od edycji tamtego tekstu doszło do wielkiej zmiany, która spowodowała zdumiewającą erozję pozycji i Niemiec i – co wydawało się wręcz nieprawdopodobne – niemieckiej kanclerz.

Kryzys migracyjny, wywołany nieodpowiedzialną polityką niemieckiego rządu, zdemaskował całkowitą niezdolność władz niemieckich do przeciwdziałania destrukcyjnym skutkom tego procesu na własnym terytorium. Do tego doprowadził do paraliżu kilku państw oraz instytucji europejskich. Budowany przez ostatnie dziesięciolecia wizerunek solidnego i bezpiecznego niemieckiego państwa legł w gruzach.

Wraz z tym pogrzebany został również wizerunek niemieckiej „żelaznej kanclerz”, która była w stanie rozwiązywać każdy problem i stawić czoła każdemu wyzwaniu.

Na niekorzyść Niemiec działa też trwający ciągle kryzys w strefie Euro. Ma on dziś inny wymiar, bowiem zamiast kłopotów relatywnie niewielkich gospodarek Grecji, Irlandii czy Portugalii, dotyka on tak wielkich graczy jak Włochy, Francja czy Hiszpania. Zwłaszcza we Włoszech i we Francji to sfery gospodarcze domagają się obecnie wystąpienia ze strefy Euro, bowiem ich gospodarki nie są w stanie funkcjonować we wspólnym obszarze walutowym z Niemcami.

Jednak największą erozję niemieckiej pozycji w Europie spowodowała histeryczna reakcja władz RFN na wybór D. Trumpa. Niemcy sądząc, że staną się liderem „demokratycznego zachodu” rzuciły wyzwanie Ameryce, wypowiadając swój dotychczasowy status amerykańskiego „partnera w przywództwie”. Zbiegło się to z brytyjskim Brexitem, który Berlin odczytał początkowo jak impuls, do całkowitego przejęcia kontroli na Unią Europejską, a w ten sposób do ugruntowania swojego supermocarstwowego stanowiska. Niemcy sądzili, że w ten sposób staną się czwartym obok USA, Rosji i Chin graczem światowym. Dlatego też, ufni w swoją potęgę, zaostrzyli ton wobec Moskwy, stając się gorącym orędownikiem sankcji na Rosję i jednocześnie ostro zaatakowali Chiny.

Używając historycznych paralel można powiedzieć, że w sposób zupełnie nieoczekiwany w ciągu kilkunastu miesięcy polityka niemiecka wyewulowała z pozycji fryderycjańsko – bismarckowskich na pozycje wilhelmińsko – adolfińskie. Pierwsze skutki tego pivota, podobne do historycznie znanych, już widać.

Pewni swojej wyłącznej dominacji w Unii Europejskiej Niemcy zderzyli się z narastającym oporem. Coraz lepiej zorganizowana i mówiąca jednym głosem Grupa Wyszechradzka krocząc od sukcesu do sukcesu, skupiła wokół siebie rosnącą ilość państw już nie tylko z Europy Środkowej. Rodzą się potencjalnie poważne problemy w Austrii i w Holandii, nie wiadomo jak potoczą się losy polityczne Włoch po klęsce lewicy w referendum, wielką niewiadomą pozostaje wynik wyborów we Francji. Wreszcie rozwijająca się kampania wyborcza w Niemczech pokazuje, że chadecja będzie miała wielkie problemy, aby utrzymać przywództwo. Wspominałem już o narastającej niechęci wobec Euro i trwających problemach gospodarek europejskich. Niemcy w opinii większości krajów europejskich nie są już odpowiedzialnym przywódcą zjednoczonej Europy, a jedynie egoistycznym kunktatorem, który dba wyłącznie o własne interesy.

Niemieckie marzenie, aby wykorzystując potencjał ludnościowy i ekonomiczny całej Unii stać się światowym supermocarstwem właśnie spektakularnie upada. Proponowana niemiecka odpowiedź, aby poprzez pogłębienie integracji w ramach strefy Euro, a więc zrealizowanie koncepcji Europy dwóch prędkości, zbudować bardziej zdyscyplinowaną wobec Berlina strukturę, jest nie dającą się zrealizować mrzonką. Służy raczej jako straszak wobec niepokornych krajów środkowoeuropejskich i potencjalnych prawicowych rządów np. w Austrii, niż jest realnym projektem.

Jest tak dlatego, że protekcjonistyczna polityka gospodarcza Trumpa, uderzy w pierwszym rzędzie w niemieckie interesy. To ich przemysł poniesie bodaj największe konsekwencje partnerstwa angielsko – amerykańskiego. W konsekwencji Niemcy stracą finansowe możliwości utrzymania swojej dominacji w strefie Euro, co ostatecznie podminuje ich pozycję w Europie. Nawet odbudowa ich relacji z Rosją i z Chinami nie zrekompensuje im strat wynikających ze zmian w polityce amerykańsko – brytyjskiej. A wydaje się, że nie będą to jedyni partnerzy gospodarczy Niemiec, którzy pójdą taką ścieżką.

Na gruncie wewnątrzniemieckim formacja kanclerz Merkel może stanąć wobec silnego bloku socjaldemokratów, postkomunistów i zielonych. Jeśli prawicowa AfD uzyska w granicach 15% głosów, chadecy będą musieli współpracować z silniejszą niż obecnie lewicą, a nie jest wykluczone że znajdą się wręcz w opozycji.

Dlatego nadchodząca wizyta kanclerz Merkel w Warszawie może mieć kluczowe znaczenie dla jej przyszłości politycznej. Radykalnie zmieniony w ostatnich tygodniach wobec władz polskich ton niemieckich mediów, ale i realne gesty dowodzą, że A. Merkel zrozumiała że to właśnie Warszawa może uratować jej pozycję. Wydaje się, że Niemcy będą chcieli zaproponować Polsce jakąś formę rekompensaty w zakresie środków unijnych, które skurczą się po wystąpieniu Brytyjczyków, a także będą nas mamić jakąś formą poważnego współudziału w „reformowaniu” Unii. Dodatkowo złożą zapewnienie, że nie będą represjonować Polski za nie przyjmowanie afro – azjatyckich migrantów. Liczą na to, że ich „szczodra” propozycja spowoduje porzucenie przez Polskę ich wyszechradzkich partnerów i zreorientowanie swojej polityki na iluzoryczny triumwirat europejski spod znaku Weimaru.

Jeśli Niemcy pozyskają Polskę do tej kombinacji, A. Merkel odtrąbi sukces w przywracaniu „porządku” na wschodniej flance i bez większych przeszkód odbuduje swoją pozycję wewnętrzną.

Jakkolwiek w interesie Polski nie leży osłabianie A. Merkel to nie oznacza to jednak, iż powinniśmy te niemieckie propozycje przyjmować poważnie. Finansowe rekompensaty stoją bowiem w sprzeczności z przygotowywanymi nowymi propozycjami sposobów budżetowania w Unii (vide raport komisji Montiego), a zasoby niemieckie mają przecież ograniczony charakter. Także nasz udział w figurze weimarskiej, ograniczy się w istocie do żyrowania niemieckiego stanowiska.

Prawdziwym sprawdzianem intencji niemieckich, będzie w rzeczywistości jasna deklaracja A. Merkel czy zamierza wspierać kandydaturę D. Tuska na kolejną kadencję. To rozwiązanie nie leży w interesie Polski, nie tyle nawet dlatego, że obecne władze RP mają określony stosunek do tej postaci. Chodzi o to, że byłoby bezprecedensowym wydarzeniem forsowanie kandydatury, wbrew stanowisku rządu kraju, z którego ta osoba pochodzi. Testowanie tego precedensu na Polsce, będzie miało rzeczywiście fatalne skutki.

Jeśli kanclerz A. Merkel będzie wbrew stanowisku Polski forsować Tuska, to wszelkie propozycje związane z podniesieniem charakteru wzajemnych relacji można będzie uznać za nic nie wartą grę.

Polska w relacjach z Niemcami ma szereg realnych interesów, które wymagają załatwienia. We wspomnianym tekście wymieniłem pięć z nich. Były to:

– zagadnienie prawnego upodmiotowienia mniejszości polskiej w Niemczech

– prawne i materialne rozwiązanie zagadnienia zwrotu upodmiotowionej prawnie mniejszości polskiej, zagrabionego przez reżim hitlerowski mienia Związku Polaków w Niemczech i innych polskich organizacji

– podniesienie jako ostatecznie nieuregulowanej materialnej odpowiedzialności Niemiec za wyrządzone w Polsce zniszczenia podczas II wojny światowej

– problem restytucji zagrabionych przez Niemców w Polsce podczas wojny dóbr kultury

– zagadnienie delimitacji granicy polsko – niemieckiej na Zalewie Szczecińskim.

Należałoby także dodać do tego rozwiązanie jako niezwykle ważnego problemu skali obecności kapitału niemieckiego w polskich środkach przekazu (zwłaszcza w prasie i w radio).

Trzeba mieć świadomość, iż siła powiązań gospodarki polskiej z niemiecką jest dziś bardzo duża, ale wbrew opiniom ambasadorów interesów niemieckich, nie jest to broń jednostronna. Znaczna część niemieckich przewag konkurencyjnych wynika z tego, iż korzysta ona z nieproporcjonalnie tańszej polskiej siły roboczej zarówno w Polsce jak w Niemczech. Niemcy zatem nie mogą stosować bez strat dla siebie jakichkolwiek restrykcji ekonomicznych wobec Polski, jeśli ta będzie kontynuować linię niezależnej polityki w Europie Środkowo – Wschodniej.

Niemieckie błędy i buta dały nam historyczną szansę wyraźnego wzmocnienia swojej pozycji i w tej części Europy i w Unii Europejskiej. Wizyta A. Merkel w Warszawie i rozliczne sygnały w ostatnich tygodniach potwierdzają skuteczność przyjętej przez Polskę jesienią 2015 roku linii. Wytrwanie w niej i konsekwentne egzekwowanie własnych interesów, w połączeniu ze wzmacnianiem efektywności naszych działań w Międzymorzu, jedynie jeszcze bardziej wzmocni naszą pozycję, a tym samym i atrakcyjność dla Niemiec.

I pamiętać należy, że o losach A. Merkel zadecydują przede wszystkim niemieccy wyborcy, a nie taka czy inna postawa Warszawy wobec niej. Zaś ewentualny zdominowany przez lewicę przyszły rząd niemiecki, jako z pewnością skrajnie antyamerykański, paradoksalnie wzmocni naszą wartość jako sojusznika Stanów Zjednoczonych. A to jest ważniejsze niż samopoczucie A. Merkel.

Dlaczego kanadyjscy historycy „odkryli polskie SS” czyli o celach propagandy historycznej.

W ostatnich miesiącach różne środowiska w Polsce podjęły zdecydowane działania związane z reakcjami na haniebne manipulacje historyczne związane z próbami przypisywania Polakom odpowiedzialności za obozy koncentracyjne czy szerzej imputujące im współudział w Holocauście. Jednak trzeba mieć świadomość szerszych uwarunkowań tej problematyki.

Do niedawna kolejne „odkrycia” mediów w różnych miejscach na świecie koncentrowały się na tworzeniu w świadomości ich odbiorców zbitki pojęciowej polegającej na upowszechnieniu przeświadczenia o istnieniu „polskich obozów koncentracyjnych”. W 2016 roku spotkaliśmy się ze swoistym „upgradem” tego działania, mianowicie po raz pierwszy użyte zostało określenie „polskie SS”.

Zdecydowana większość opinii publicznej w Polsce reprezentuje przekonanie, iż podobne wyskoki są konsekwencją zwykłej ignorancji historycznej i niechlujstwa używających takich sformułowań. Tym bardziej, że po reakcji środowisk polskich, obecnie także służb dyplomatycznych, zwykle autorzy podobnych tekstów wycofują się z użytych słów. Ich autorzy bronią się także w ten sposób gdy dochodzi do spraw sądowych, a bezmyślni polscy sędziowie przyjmują te tłumaczenia jako dobrą monetę.

Niestety także znacząca część opiniotwórczych ośrodków w Polsce nie ma świadomości dalekosiężnych celów, jakim służy owo nachalne wbijanie w umysły ludzi na świecie, że to Polacy stworzyli obozy koncentracyjne i mordowali Żydów.

Wbrew opiniom większości środowisk w Polsce, nie jest prawdą że inspiratorami tych działań są środowiska żydowskie. Oczywiście część z tych środowisk wykorzystuje tę kampanię do różnorakich nacisków na władze polskie, zwłaszcza w kwestii zwrotu majątków żydowskich, ale źródło owej akcji jest gdzie indziej. I trzeba pamiętać, że nie jest ona czymś specjalnie nowym w naszych dziejach.

Zmasowane działania propagandy historycznej obserwujemy już w XIX wieku. Wtedy to historycy niemieccy (pruscy i austriaccy) oraz rosyjscy rozpoczęli pierwszą fazę opluskwiania Polski przy pomocy kolportowanych w szeroki obieg kłamstw i fałszerstw dotyczących historii Polski i Polaków. Cel tych działań był oczywisty. Chodziło o przekonanie ówczesnej opinii publicznej do tego, że rozgrabienie państwa polskiego było działaniem niezbędnym z punktu widzenia potrzeb cywilizowanej Europy. Polacy, którzy stworzyli anarchiczny ustrój, stali się wrzodem „postępowej” Europy. Bo przecież wzorem „postępu” dla oświeconych mędrców ówczesnej epoki byli Katarzyna II i Fryderyk Wilhelm. To właśnie w poczuciu odpowiedzialności za Europę, ów wrzód należało zlikwidować. Z upływem dziesięcioleci zbudowane zostało przeświadczenie o słuszności tego rozwiązania. Zwłaszcza w okresie tzw. belle epoque nikt już nie miał wątpliwości, że istnieje ścisły związek pomiędzy dziesięcioleciami spokoju w powersalskiej Europie, a likwidacją Polski.

Obraz ten na krótko został zmącony Wielką Wojną, po której – wraz z odbudowaniem Polski – powstały w Europie nowe ogniska napięć. Dopiero po II wojnie światowej, kiedy Polska stała się sowieckim protektoratem, udało się owe ogniska usunąć i nawet w globalnym konflikcie amerykańsko – sowieckim nie miało to znaczenia.

Jeśli prześledzimy tonację wiodącego nurtu historiografii niemieckojęzycznej i rosyjskiej/sowieckiej, wszędzie znajdziemy na przestrzeni niemal dwóch stuleci bardzo spójny w tym zakresie przekaz. Nie może zatem dziwić, że w obecnie dominujących opracowaniach anglojęzycznych, obficie czerpiących z tych „źródeł”, aż roi się od potępiania anarchicznej, zapijaczonej, ksenofobicznej Polski, która jako „przedmurze chrześcijaństwa” była niczym innym jak głównym przeciwnikiem postępu na świecie.

Niestety, ten przekaz został w swoisty sposób usankcjonowany przez tzw. krakowską szkołę historyczną. Historycy ją reprezentujący, choć oczywiście kierując się zupełnie innymi celami (chcieli bowiem wskazywać błędy historyczne aby unikać ich w przyszłej, wolnej Polsce) wpisali się w tę narrację o zanarchizowanej Polsce. Po II wojnie światowej również historiografia PRL potwierdzała tezy propagandowe historiografii rosyjskiej, wzmacniając przekazy o niedostosowanej do świata „pańskiej Polsce”. Ta postawa polskich historyków, jedynie wzmocniła sformułowane wcześniej i dominujące w obiegu międzynarodowym tezy o swoistym odstawaniu Polski od normy.

Problem Holocaustu wzmocnił tylko ten przekaz. Jednak natura tworzenia w tym kontekście nowych elementów mających Polskę kompromitować w wymiarze historycznym, wzrosła znacząco.

Żeby zrozumieć uwarunkowania tego zjawiska, trzeba najpierw uświadomić sobie fundamentalny fakt. Największą grupą etniczną w Stanach Zjednoczonych są tzw. German – Americans, a więc Amerykanie pochodzenia niemieckiego. Ich liczba wynosi niemal jedną trzecią mieszkańców USA. Jeśli przełożymy to na wpływy polityczne i biznesowe, jest to z pewnością także najważniejsza i najsilniejsza grupa w USA. Ci ludzie w konsekwencji dwóch wojen światowych, przeżywają do dziś dużą traumę. Bardzo wielu z nich ciągle z trudem przyznaje się publicznie do niemieckich korzeni.

To naturalne dążenie zostało wykorzystane do wprowadzenia w obieg języka historycznego i politycznego pojęcia „nazis”, jako określenia relatywizującego niemiecki hitleryzm i „dokonania” niemieckiej III Rzeszy. Wprowadzaniu i upowszechnianiu tego pojęcia towarzyszyła wzmożona praca, która z jednej strony eksponowała do granic nieprzyzwoitości tzw. uczciwych Niemców, którzy walczyli z nazistami, z drugiej zaś strony pokazywała, że nazistami byli przecież również przedstawiciele innych nacji.

Mechanizm tworzenia historii był bardzo prosty. Rolę wiodącą odgrywali tu „historycy” anglosascy, szczodrobliwie finansowi przez rząd niemiecki. Przeznaczano na to przez całe lata głównie środki, które Amerykanie umarzali Niemcom z tytułu spłat pomocy udzielonej w ramach planu Marshalla. Tabuny historyków i dziennikarzy rezydowały miesiącami i latami w Niemczech odkrywając uczciwych Niemców i demaskując nieniemieckich nazistów. W świat wkraczały w milionowych nakładach opracowania historyczne i zwykła beletrystyka. Później doszły wielkie produkcje filmowe, uzyskujące nawet najwyższe amerykańskie nagrody filmowe.

Trzeba uczciwie znowu stwierdzić, że władze niemieckie zachowywały oficjalnie pewną wstrzemięźliwość. Mogły sobie jednak na to pozwolić, bowiem worki pieniędzy wydawane na pracę głównie anglosaskich historyków i dziennikarzy zwalniały ich z konieczności eksponowania własnych pozycji. Pamiętać należy, że zorganizowana akcja w tym zakresie rozwinęła się mniej więcej w latach 70-tych. Ta cezura była oczywista, bowiem po tym okresie coraz mniej żyło już istotnych świadków różnych wydarzeń historycznych, którzy mogliby w wiarygodny sposób dezawuować „odkrycia” owych badaczy. Z kolejnymi latami i wraz odchodzeniem kolejnych rzesz świadków, ilość „odkryć” lawinowo rosła. Księgarnie, filmoteki, a obecnie internet są już zdominowane anglojęzyczną literaturą, z której wyłania się obraz nie mający nic wspólnego z rzeczywistością.

Pod koniec lat 90-tych sformułowałem na użytek wąskiego grona znajomych i współpracowników pogląd, że nie minie ćwierć wieku, a dzięki tej ciągle mielącej machinie propagandowej, kolejne pokolenie anglosaskich „odkrywców” przedstawi następującą wizję historii XX wieku :

– wskutek haniebnego Traktatu Wersalskiego, stworzone zostały niepotrzebnie w Europie państewka (na czele z Polską), których racją istnienia było wyłącznie prześladowanie mniejszości narodowych, głównie żydowskiej i niemieckiej,

– pod koniec lat 30-tych położenie mniejszości narodowych w tych krajach stało się nie do zniesienia wobec czego Rzesza Niemiecka musiała wziąć je w obronę,

– niestety, międzynarodowa grupa nazistowska przejęła dominację w Rzeszy Niemieckiej i manipulując uczciwymi Niemcami i ich pozytywnymi emocjami, pociągnęła ich do wojny,

– szlachetny niemiecki Wehrmacht, wspierany przez znakomitą Luftwaffe i fantastyczną Kriegsmarine odnosiły spektakularne zwycięstwa i wzięły pod ochronę miliony prześladowanych Niemców i Żydów,

– dla ochrony Żydów przed ich lokalnymi wrogami w najbardziej antysemickich państwach stworzono nawet specjalne rozwiązania postaci chronionych przez władze niemieckie gett i obozów, w których Żydzi mogli bezpiecznie pracować na rzecz wielkiej gospodarki niemieckiej,

– niestety, presja zwłaszcza polskich antysemitów, gdzie było najwięcej Żydów, w połączeniu z naciskiem nazistowskiej międzynarodówki, która przekonała władze niemieckie do realizacji Generalplan Ost spowodowały, że międzynarodowe bojówki nazistowskie rozpoczęły na masową skalę mordowanie Żydów w polskich obozach koncentracyjnych.

Moja intuicja, wynikająca z lektury przemycanych fragmentarycznie w różnych opracowaniach anglojęzycznych wątków, okazała się słuszna. Tu wracamy do uwag początkowych. Zmasowane uderzenie przekazem o polskich obozach koncentracyjnych, jest początkiem realizowania powyższego planu. Jest on oczywiście realizowany od końca, bowiem stopniowo będziemy poznawać przyczyny zjawisk końcowych w opisie zarówno „naukowym” jak i „publicystycznym”.

Wprowadzenie do obiegu pojęcia „polskiej SS” jest krokiem kolejnym, wieńczącym pracę i w tym zakresie. Bo przecież SS miało oddziały niemal ze wszystkich krajów europejskich. Wyjątkiem była właśnie Polska, bowiem mimo najbardziej wytężonych poszukiwań przez 70 lat nie udało się znaleźć żadnego „polskiego oddziału SS”. Wreszcie dokonali tego „przypadkiem” dzielni „odkrywcy” kanadyjscy, a możemy się spodziewać że w ślad za nimi, to niezwykle solidnie udokumentowane źródłowo stwierdzenie, będzie teraz z powołaniem się na „naukowe ustalenia”, masowo kolportowane w mediach świata zachodniego i nie tylko.

Następna faza to będzie opis bohaterskich zmagań Wehrmachtu o uratowanie Żydów zwłaszcza przed mordercami Polakami oraz naukowe wywody, jakim to dobrodziejstwem dla Żydów z tego punktu widzenia były getta i niemieckie obozy. Oczywiście niemieckie obozy były dobre, bo tam gromadzono Żydów, aby ich ratować przed Polakami, dać im pracę i zagwarantować dostęp do żywności, której nie chcieli im dawać Polacy. Dopiero później, pod wpływem nazistów te obozy, już polskie, stały się miejscem kaźni narodu Żydowskiego. Już dziś jeden z czołowych historyków Żydowskiego Instytutu Historycznego formułuje na poważnie naukową tezę, iż w obozach koncentracyjnych uratowało się więcej Żydów, niż uratowali ich Polacy. Jesteśmy zatem w fazie wstępnej tego etapu propagandowej maszynki.

Mam przekonanie, że już niedługo polskie służby dyplomatyczne zostaną sprowadzone do roli biur prób prostowania tych kłamstw. Ale jest to walka z wiatrakami, bowiem – co powszechnie wiadomo – nikt nie czyta sprostowań czy errat. W obiegu pozostają pierwotne stwierdzenia i o tym doskonale wiedzą ci, którzy tę kampanię inspirują i sponsorują.

Nasze działania prowadzone dotychczas aby przeciwstawić się tej ofensywie, nie mają żadnych szans powodzenia. Podejmowane są wyłącznie reaktywnie, są zawsze spóźnione, a ich efekty są znikome, bowiem nie prowadzą do usunięcia nieprawdziwych stwierdzeń i przekazów z przestrzeni. Powoduje to ugruntowanie skrajnych negatywnych stereotypów dotyczących Polski i Polaków, a te wykorzystywane są bezwględnie w sprawach i wielkiej polityki i wielkich interesów. Dziś ciągle słyszymy pouczenia i przytyki, odwołujące się do naszych zakorzenionych „grzechów”. Godzi to wprost w interesy Polski i w nasze bezpieczeństwo w wymiarze międzynarodowym. Nie możemy ograniczyć się do dotychczasowych działań i konwulsyjnych polemik prowadzonych na konferencjach prasowych w Polsce i we własnych gronach oburzonych historyków.

Polska musi odpowiedzieć na te działania zorganizowaną i skoordynowaną akcją, obliczoną na wiele lat. Musi ona obejmować międzynarodowe działania w zakresie publikacji książek, czasopism, nasycenia portali internetowych wiarygodnymi materiałami, dystrybucję filmów i audycji, a nawet gier planszowych, puzzli czy gier internetowych, wreszcie poważnych konferencji naukowych organizowanych za granicą z udziałem międzynarodowych historyków prezentujących prawdziwy przekaz. Wszystko to musi być przygotowane w języku angielskim, bowiem tylko wtedy zostanie dostrzeżone, a w dającej się przewidzieć przyszłości stan rzeczy tym zakresie nie ulegnie zmianie.

Wyszczerbiony rokosz

Obserwując wydarzenia ostatniego miesiąca musimy zastanowić się o ich głębszy sens. W moim poprzednim tekście, „Rok 1717 – rok 2017” starałem się zwrócić uwagę na szerszy kontekst strategiczny trwającego transferu wojsk amerykańskich do Europy środkowej, a głównie Polski. Dopiero umiejscowienie tego procesu w takiej perspektywie czasowej pokazuje skalę zjawiska, które właśnie obserwujemy. Próba wyizolowania polskiego kryzysu politycznego od tego kontekstu jest daleko idącą naiwnością.

Europa stała się w ostatnich latach obszarem zakamuflowanej konfrontacji. Powodem tego jest całkowicie naiwne wycofanie się Stanów Zjednoczonych z Europy. Administracja Obamy liczyła na to, iż z jednej strony putinowska Rosja będzie strategicznym sojusznikiem Ameryki w rozgrywkach na obszarze azjatyckim, z drugiej zaś że związane z nią „partnerstwem w przywództwie” Niemcy i Wielka Brytania zapewnią spokój w Europie.

Przeniesienie ciężaru amerykańskiego zainteresowania w rejon Pacyfiku wywołało jednak reakcję lawinową. Chiny odebrały ten pivot jako wymierzony w swoje podstawowe interesy i postanowiły dokonać zbliżenia z Rosją. Putin dostrzegając w tym szansę na odbudowanie supermocarstwowej pozycji Rosji, otworzył bądź reaktywował szereg obszarów konfrontacji. Administracja Obamy zaskoczona takim obrotem sprawy, nie potrafiła miesiącami wypracować spójnej reakcji, co skutkowało jedynie wzmożeniem problemów.

W tej nowej sytuacji Niemcy dostrzegając erozję zdolności do reagowania Ameryki na coraz liczniejsze kryzysy, postanowiły silniej podporządkować sobie Unię Europejską by na jej grzbiecie zbudować sobie pozycję supermocarstwa. Narzędziem do tego stało się wykorzystanie kryzysu finansowego w strefie Euro, co było nawiązaniem do sprawdzonych w XIX wieku metod bismarckowskich. Dążenie Niemiec do wyemancypowania się spod amerykańskiej kurateli, spotkało się z rosyjskim wsparciem i jeszcze bardziej podminowało amerykańskie pozycje. Dopiero kryzys migracyjny zrujnował zamierzenia niemieckie, ale Rosja wykorzystała te słabości Zachodu do zdecydowanego powrotu do strategicznej gry.

Administracja Obamy usiłując zredukować wyrządzone swoimi wcześniejszymi działaniami szkody, podjęła próbę odzyskania inicjatywy poprzez uwikłanie Rosji na Ukrainie, sankcje gospodarcze oraz zbicie cen surowców energetycznych, a wreszcie militaryzację wschodniej flanki NATO. To utwardzenie linii zmusiło Rosję do zmiany taktyki, która obecnie koncentruje się na zrujnowaniu pozycji najważniejszego kraju w Europie środkowej oraz wykorzystaniu wyborów prezydenckich we Francji oraz parlamentarnych w Niemczech do zbudowania poparcia dla swoich celów wśród głównych graczy na zachodzie Europy.

Do końca 2015 roku elity III RP były całkowicie bierne wobec rozgrywających się wokół Polski wydarzeń. Elity te wyczerpały swój potencjał intelektualny wraz ze wstąpieniem Polski do NATO i do UE. Przez kolejne lata nie wypracowano jakiejkolwiek koncepcji po co jesteśmy i w Unii i w NATO, jakie ma być nasze miejsce w tych strukturach. Myślenie ograniczyło się do dreptania w niemieckim orszaku i ewentualnie zajęcia w nim najlepszego miejsca. Ta sytuacja odpowiadała też stronie rosyjskiej, która dzięki „strategicznemu zrozumieniu” z Niemcami, nie musiała się Polską w ogóle przejmować.

Kiedy na przełomie 2014/2015 roku w Polsce doszło do zmiany władzy, która z jednej strony natychmiast wysiadła z rydwanu niemieckiego i podjęła aktywne działania na rzecz wzmocnienia samodzielności regionu środkowoeuropejskiego, z drugiej zaś wzmocniła w sposób radykalny relacje z USA, wywołało to gwałtowne reakcje Berlina i Moskwy. Niemcy do przeciwdziałania polskiej emancypacji uruchomili swoich brukselskich funkcjonariuszy oraz podporządkowane sobie polskie media, Rosja zaś uaktywniła swoją agenturę wpływów oraz rozpoczęła dr facto wojnę hybrydową z Polską.

Połączone siły sterowane z tych ośrodków po niepowodzeniach na odcinku walki o „poszanowanie” Trybunału Konstytucyjnego przystąpiły na początku grudnia do bardziej zdecydowanych działań. Nie kryjąc się z tym, że ich celem jest gwałtowne odsunięcie od władzy PiSu, bo przecież demokratycznymi metodami uczynić tego nie byli w stanie, próbowali doprowadzić do przesilenia 13 grudnia. Po fiasku tego zamierzenia, doprowadzono do kolejnego przesilenia, które przeniosło się na grunt parlamentarny.

Odnosząc się do tego „kryzysu parlamentarnego” warto znowu spojrzeć na jego historyczne uwarunkowania. W 1652 roku skutecznie zablokowano odłożenie obrad Izby Poselskiej o dwa dni. Poseł Siciński, autor pierwszego skutecznego veta przeszedł mimo błachości swego ówczesnego postępku do niesławnej pamięci. Zapoczątkował bowiem zarazę ustrojową, która sparaliżowała demokratyczne instytucje Rzeczpospolitej polsko – litewskiej i stała się jedną z przyczyn upadku państwa.

Głupawy popis posła Szczerby ma także szansę na podobne efekty. Skoro w paraliż parlamentu w obronie tego „skrzywdzonego” posła, zaangażowały się umiarkowane partie, stosując metody które nie mieściły się w głowie największym radykałom, to otwiera to na przyszłość olbrzymie zagrożenie. Kto powstrzyma innych od stosowania takich metod, a może i ulepszonych w sprawach, które będą na pewno ważniejsze niż wygłupy Szczerby. Rokosz autorstwa PO i Nowoczesnej okazał się hucpą, ale czy nie hucpą był występ Sicińskiego. Tak to odbierano ówcześnie.

Polski nie stać na to, aby doszło do powtórki z tego „wyszczerbionego rokoszu”, bo może ona być znacznie groźniejsza. Już dziś trzeba zrobić wszystko, począwszy od poziomu regulaminu sejmowego, aby podobne warcholstwo nie mogło rujnować i kompromitować polskiego Sejmu. Wystarczy nam szkód jakie wywołało rozdęte ego rujnując powagę Trybunału Konstytucyjnego. Trzeba odbudować powagę najważniejszych instytucji ustrojowych, bo bez tego państwo polskie popadnie w tarapaty.

Rok 1717 – rok 2017

Na przełomie 1716 i 1717 roku Król August II i wspierające go koterie magnackie walczące ze szlachtą, skupioną pod węzłem konfederacji tarnogrodzkiej, zaprosili wojska rosyjskie na teren Rzeczypospolitej w charakterze rozjemcy i gwaranta pokoju. Car Piotr I wykorzystał tę sytuację do tego, aby na trwałe zainstalować na ziemiach polsko – litewskich swoje sotnie. Odbywający się 1 lutego 1717 roku w Warszawie Sejm, nazwany później „niemym”, z uwagi na to iż nie pozwolono posłom zabierać głosu, potwierdził ten stan rzeczy, a Rzeczpospolita stała się rosyjskim protektoratem.

Po prawie dwustu latach Polska zrzuciła to jarzmo, w międzyczasie przekształcone w trwałą likwidację Rzeczypospolitej przez Rosję, Prusy i Austrię. Po upływie ćwierćwiecza wojska sowieckie przywróciły Polsce status protektoratu i dopiero w 1992 roku udało się zakończyć ten stan.

Jednak przez kolejne lata Polska pozostawała w strefie buforowej pomiędzy Niemcami a Rosją. W 1999 roku Polska stała się członkiem NATO, jednak stosownie do umów NATO z Rosją zawartych w 1997 roku w Madrycie, na terenie Polski i innych krajów Europy Środkowo – Wschodniej nie miały prawa znajdować się stałe bazy wojsk NATO. Tym samym przesądzono w istocie, że Polska i kraje tzw. flanki wschodniej będą miały status członków II kategorii.

Dopiero podczas szczytu NATO w Warszawie w mijającym roku, dzięki wzmożonym zabiegom władz RP, w obliczu coraz agresywniejszej polityki Rosji w Europie Wschodniej, zapadła decyzja o ulokowaniu w Polsce i w krajach bałtyckich stałych sił NATO. Ponadto zapadła decyzja o rozlokowaniu w Polsce na stałe sprzętu amerykańskiej ciężkiej brygady pancernej oraz podobnych sił na Węgrzech i w Rumunii. Wreszcie w Polsce i w Rumunii ulokowane zostały istotne elementy amerykańskiego systemy obrony przeciwrakietowej.

Tak się składa, że w początkach 2017 roku – dokładnie trzysta lat po sejmie niemym – bataliony NATO rozlokują się w Polsce, na Litwie, w Łotwie i w Estonii.

Na naszych oczach dokonuje się tym samym najważniejsza zmiana sytuacji strategicznej w Europie od czasu zakończenia „zimnej wojny”. Tak istotna obecność amerykańskich sił zbrojnych w Polsce oznacza, iż wychodzimy ze strefy buforowej. Jednocześnie ostatecznie przekreśla to skutki nieszczęścia, zapoczątkowanego 300 lat temu i trwającego z krótką niestety przerwą do dzisiaj.

Tak zasadnicza zmiana strategiczna nie jest obserwowana z obojętnością. Zarówno Rosja, jak i znacząca część ośrodków niemieckich nie ustają w próbach zapobieżenia zainstalowaniu się Amerykanów w Polsce, a także w przeciwdziałaniu ewentualnemu zwiększeniu skali ich obecności. Ta wspólnota interesów Berlina i Moskwy jest tu wręcz porażająca.

Dla Rosji obecność amerykańska oznacza, iż po pierwsze Polska stanowić będzie przedmiot specjalnej ochrony, z racji choćby tego, że umiejscowiono tu najnowocześniejszy amerykański system wojskowy, pozwalający całkowicie niwelować rosyjskie zdolności do strategicznego używania broni jądrowej. Do tego wyposażenie wojska polskiego w środki walki, pozwalające dokonywać bezpośrednich ataków w same polityczne i gospodarcze centra rosyjskie w jej europejskiej części, stanowi niezwykle silny argument w zakresie realnej polityki odstraszania. Po drugie wskazać trzeba, iż owa obecność wojsk NATO stawia w bardzo trudnej sytuacji nagromadzone do granic możliwości w enklawie królewieckiej siły rosyjskie. Ponadto stawia w trudnej sytuacji interesy rosyjskie na Białorusi, wreszcie zbliża w skrajnie niebezpieczny sposób Amerykanów do Ukrainy.

Trzeba wskazać, iż te niekorzystne z punktu widzenia rosyjskich interesów wydarzenia zostały sprowokowane bezpośrednio agresywną polityką Rosji. Prezydent Putin błędnie założył, iż wyzyska okres erozji amerykańskiego przywództwa na tle niepowodzeń USA na Bliskim Wschodzie oraz wskutek bezsensownego zaostrzenia ich relacji z Chinami. Putinowi wydawało się, że uwikłanie Amerykanów w konflikty pozaeuropejskie oraz walkę z islamskim terroryzmem spowoduje ich niezdolność do realnego reagowania na realizację rosyjskich agresywnych scenariuszy tam, gdzie Rosja chciała wzmocnić swoją strefę wpływów. Jednak Amerykanie zrozumieli, iż właśnie wzmocnienie flanki wschodniej NATO doprowadzi do osłabienia możliwości dalszej aktywnej gry Rosjan zwłaszcza w Azji.

Wydaje się, że u kresu nieszczęsnej prezydentury Obamy Amerykanie zdołali wyraźnie osłabić dynamikę działań rosyjskich, a to otwiera pole dla bardziej zdecydowanych działań nowej administracji prezydenta Trumpa. To dlatego Rosja, podjęła różnorakie działania poprzez swoją agenturę, aby doprowadzić w Polsce do takiego kryzysu politycznego, który uniemożliwiłby ostateczny transfer amerykańskich i natowskich sił na flance wschodniej.

Podobnie dominujące niemieckie ośrodki polityczne nie kryją się z otwartym kontestowaniem wzmocnienia amerykańskiej obecności w Polsce. Niemcy do końca próbowali zablokować te decyzje, a gdy zapadły, relatywizują znaczenie militarne swojej obecności na Litwie. Ich batalion rozlokowany w tym państwie nie posiada żadnej realnej zdolności bojowej, a i tak jego ewentualne użycie uzależniono od akceptacji Bundestagu. Niemiecka reakcja na zwycięstwo wyborcze Trumpa oznacza otwarte wypowiedzenie dotychczasowego ich statusu partneship in leadership. Niemcy nie bacząc na kryzys jaki wywołali w Unii Europejskiej (zarówno finansowy kryzys strefy EURO, który jest wynikiem ich egoistycznej polityki gospodarczej, jak i kryzys migracyjny) i wynikające z tego zarówno osłabienie samej wspólnoty europejskiej, jak i swojej w niej roli przywódczej, nie rezygnują z aspiracji do pełnego podporządkowania sobie Mitteleuropy. Stąd amerykańska obecność wojskowa na tym obszarze stoi w całkowitej sprzeczności z ich strategicznym dążeniem. A pamiętać trzeba, iż warunkiem niezbędnym niemieckiej dominacji w Europie jest właśnie podporządkowanie im państwo Europy Środkowej.

To dlatego poprzez poprzez podporządkowane sobie ośrodki w Polsce (głównie media), Berlin prowadzi od wielu miesięcy antyamerykańską kampanię w naszym kraju, co koresponduje z działaniami agentury rosyjskiej.

Doprowadzenie do szczęśliwego końca operacji rozlokowania wojsk amerykańskich w Polsce, a następnie dalsze starania o stałe wzmacnianie ich obecności, stanowią zatem najważniejsze zadanie polityki polskiej. Jest to warunek odbudowania pełnej polskiej suwerenności oraz uzyskania przez nas zdolności do prowadzenia polityki polityki wewnętrznej wolnej od penetracji ze strony czynników, które od trzystu lat destruktywnie wpływały na istnienie niezależnej państwowości polskiej.

Niebezpieczny 2017 rok

Wydarzenia roku 2016 spowodowały potężną falę, która realne skutki wywoła w 2017 roku. Najpierw brytyjskie referendum, potem wybory w Stanach Zjednoczonych, referendum we Włoszech, wybory prezydenckie w Austrii, wreszcie rezultat prawyborów we Francji, zadały potężny i chyba rozstrzygający cios dotychczasowemu układowi sił w obszarze północnoatlantyckim. Wiemy z pewnością, że nic już nie będzie takie samo, ale nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co powstanie. Sytuacja zatem w której się znaleźliśmy, jest przełomowa i trzeba wielkiej mądrości, cierpliwości i intuicji, aby nie stać się ofiarą tego przełomu.

Czgo możemy spodziewać się w 2017 roku. W pierwszym rzędzie nieuchronnego politycznego paraliżu Unii Europejskiej. Wynikać on będzie z kilku powodów i trzeba podkreślić, iż takiego nagromadzenia kłopotów jak dotąd nie było.

Oprócz trwającego ciągle kryzysu finansowego strefy EURO i związanej z nim stagnacji wiodących gospodarek Unii, stałym zagrożeniem pozostaje sprowokowana nieodpowiedzialnymi działaniami Niemiec sytuacja migracyjna. Dochodzi do tego wielowymiarowy kryzys przywództwa. Ani Niemcy samodzielnie, ani ze wsparciem swoich francuskich i niderlandzkich wasali, nie są już w stanie skutecznie narzucać swojej woli pozostałym krajom. Skompromitowani skrajna nieudolnością i infantylnością główni administratorzy UE – Juncker i Tusk ostatecznie zaś pogrążyli powagę Brukseli jako ośrodka zdolnego do niekwestionowanego harmonizowania coraz bardziej rozbieżnych interesów państw wspólnoty. Sparaliżowana tymi problemami od przynajmniej dwóch lat Unia, musi teraz zająć się również negocjacjami rozwodowymi z Wielką Brytanią, co poza wszystkim znacząco osłabi potencjał kontynentu w każdym wymiarze. Będzie się to działo w kontekście kampanii wyborczych we Francji i w Niemczech, a nie wykluczone że i we Włoszech i w Hiszpanii. Nie ulega wątpliwości, że treść przekazów głównych obozów politycznych w trakcie tych kampanii, nie będzie sprzyjać umocnieniu powagi UE. Jest bowiem oczywiste, że stojąc wobec wyzwań wyborczych politycy czołowych krajów Unii nie będą w stanie myśleć w kategoriach interesu europejskiego.

Trzeba z tego już dziś wyciągnąć wnioski i przygotować się na to, aby definitywne rozstrzygnąć, jaki powinien być kierunek polskiego działania. Z jednej strony Polska może się angażować silniej w politykę UE i wykorzystać wielomiesięczny okres chaosu i kryzysu przywództwa do tego, aby radyklanie wzmocnić swoją pozycję. Z drugiej strony Polska może wykorzystać tenże stan do podjęcia działań zabezpieczających jej interesy na wypadek możliwej, aczkolwiek na pewno nie przesądzonej, coraz szybszej erozji UE.

Konieczna jest zatem bardzo szybka analiza ewentualnych korzyści i strat z jednej z tych orientacji w perspektywie przynajmniej 10 lat.

Dla dokonania takiej analizy konieczne będzie wyraźne określenie się Polski względem nowej administracji amerykańskiej. D. Trump ciągle jeszcze stanowi pewną zagadkę jeśli chodzi o jego szerszą koncepcję charakteru przywództwa Ameryki w świecie. Istnieje obawa, że koncentrując się na zagadnieniach wewnętrznych, nie zdoła on jednak wypracować jednolitej strategii. Nie będzie to nawet wynikiem braku takiej chęci nowego gabinetu, ale bardziej skutkiem olbrzymiej ilości powiązanych ze sobą wyzwań w różnych częściach świata. Ustalenie spójnej polityki reagowania wobec nich jest wielkim wyzwaniem, wypada zatem mieć nadzieję, że Amerykanie wykażą się przynajmniej zdecydowaniem w narzucaniu określonych rozwiązań, a nie będą jedynie biernymi recenzentami poczynań innych graczy.

Dla naszej sytuacji olbrzymie znaczenie będzie mieć też rozwój wydarzeń w kotle bliskowschodnim, ale również na Dalekim Wschodzie. Istniejące tam punkty zapalne, pozornie odległe od nas, rzutują niestety w sposób fundamentalny na nasze położenie. Już tylko bowiem kwestia sposobu obecności w tych konfrontacjach Rosji, ma bezpośredni wpływ na naszą sytuację i bezpieczeństwo.

Podstawowym bowiem wyzwaniem dla Polski pozostanie ewolucja polityki wewnętrznej i zewnętrznej Rosji oraz ewentualność reaktywowania przez Rosję współpracy z Niemcami i Francją, a więc powrót do polityki epoki Chiraca i Schroedera. Jest to zagrożenie o potencjalnie rozstrzygającym dla Polski znaczeniu i od umiejętności albo zapobieżenia takiemu scenariuszowi, albo stworzenia wobec niego skutecznej zapory, zależeć będzie nasz los na wiele lat.

Najważniejszym zagadnieniem dla polityki polskiej będzie więc jak najszybsze znalezienie daleko idącej kooperacji z administracją D. Trumpa. Polityka amerykańska ostatnich lat przyjęła wobec spraw europejskich niebezpieczne dla Polski schematy. Przede wszystkim, wobec dokonanego przez adninistrację Obamy strategicznego militarnego wycofania się z Europy, Amerykanie przyjęli iż strażnikami ich interesów na kontynencie będą Niemcy i Wielka Brytania. Niemcy uzyskali zielone światło na odcinku zabezpieczenia Europy od strony Rosji. Amerykanie uznali, iż to właśnie Niemcy dysponują najlepszymi mozliwościami utrzymywania Rosji w ryzach na odcinku europejskim, a rolę swoistego strażnika poczynań niemieckich w tym zakresie pełnili Brytyjczycy. Narzędziem utrzymywania spójności Europy w tym zakresie stała się Unia Europejska, która została podporządkowana Niemcom po to, aby ułatwić Amerykanom względną spójność zachowań kontynentu, potrzebną do realizacji strategicznych celów w innych częściach świata.

Z tego zadania Niemcy wywiązywały się sprawnie, jednocześnie wykorzystując tę pozycję do budowania już nie tylko Mitteleuropy, ale wręcz niemieckiej Europy. Kryzys przywództwa Niemiec na tle problemów strefy EURO oraz poltyki migracyjnej oraz Brexit zmieniają tę sytuację w sposób radykalny. Zadaniem więc polskiej polityki staje się jak najszybsze przekonanie administracji Trumpa, że może istnieć alternatywa dla niemieckiej Europy i że rozwiązanie takie leży w najgłębszym interesie USA. Można sobie bowiem wyobrazić bardzo niekorzystny dla nich scenariusz ewolucji sytuacji po 2017 roku.

Jest więcej niż prawdopodobne, iż wybory we Francji wygra F. Filon który jako gaulista nie ukrywa swej niechęci do Ameryki. Z drugiej strony jest on zwolennikiem reaktywacji dobrych relacji z Rosją i dopuszczenia jej w większym zakresie do współdecydowania o sprawach europejskich.

Wydaje się też że A. Merkel choć wygra wybory, to zapewne będzie zmuszona do poszerzenia koalicji o zielonych, a może i o postkomunistyczną lewicę. W konsekwencji polityka niemiecka siłą rzeczy wróci na tory kooperacji z Rosją, co znamy z okresy rządów Schroedera.

Odbudowa osi Paryż – Berlin – Moskwa stanowi dla Polski śmiertlene zagrożenie, nie można więc dopuścić do tego, aby z perspektywy amerykańskiej, uwikłanej w sprawy blisko- i dalekowschodnie, nie stanowiła ona wyłącznej gwarancji stabilizacji w Europie. Polska musi umieć utwierdzać te ośrodki amerykańskie, które dostrzegają tę perspektywę jako walec zmierzający do trwałego usunięcia Ameryki z Europy.

Siły Grupy Wyszehradzkiej mogą tu być zbyt wątłe, a do tego pamiętać należy, iż Czesi tradycyjnie dobrze postrzegają Rosjan, a Słowacja i Węgry mają silne i korzystne powiązania gospodarcze z Moskwą, nie będą zatem do końca podzielać naszego stanowiska. Trzeba zatem stworzyć szerszy blok i do tego obejmujący nie tylko kraje byłego bloku sowieckiego. Ważne znaczenie będzie tu miało pogłębienie relacji ze Szwecją i Finlandią, które odczuwają już dziś bardzo silnie rosyjski nacisk. Z pewnością poważnie ewoluuje sytuacja w Austrii i warto grać o tego alianta. Trzeba także większą wagę połozyć na relacje z Włochami i budować tam naszą narrację zagrożeń dla Unii płynących z dyktatu niemiecko – francuskiego wzmocnionego oddziaływaniem Rosji.

Olbrzymie znaczenie dla naszej pozycji w NATO będzia miało pogłębienie relacji wojskowych z Wielką Brytanią i Norwegią, a także, mimo znanych problemów z Turcją. Taka polityczno – militarna sieć powiązań, stanowić będzie z pewnością atrakcyjną alternatywę dla polityki amerykańskiej, co znamy już z doświadczeń z początku XXI wieku. Właśnie wtedy administracji Busha jr. udało się sparaliżować ówczesną wersję tej polityki dzięki silnej aktywności Polski. Dzisiaj trzeba temu wysiłkowi nadać nowy impuls, ale skoncentrować się nie tyle na mówieniu o tym, ile na wykonywaniu ciężkiej dyplomatycznej pracy w zaciszu gabinetów. Tylko bowiem taka poltyka jest ostatecznie skuteczna.

Zarysowane wyżej problemy polityki polskiej w 2017 roku są oczywiście tylko szkicowym ujęciem skali wyzwań. Potrzebna jest umiejętna narracja ośrodków władzy, które będą musiały się konfrontować z suflowaną z zewnątrz propagandą promującą kapitulację Polski przed osią Paryż – Berlin. Skala wpływów niemieckich i rosyjskich na wewnętrzną politykę polską jaka została ujawniona w końcu 2016 roku, zmusza nas nie tylko do zdecydowanych działań zapobiegających kryzysowi. Konieczne jest umiejętne prowadzenie działań ofensywnych w wymiarze wewnętrznym, jak i – zwłaszcza – wymiarze zewnętrznym. Polska musi zadbać o to, aby także europejska i amerykańska opinia publiczna nie była bombardowana wyłącznie jednostronnym, negatywnym przekazem dotyczącym polityki władz polskich oraz nastrojów społeczeństwa polskiego. Dzisiaj zagadnienie to ma olbrzymi wpływ na decyzje podejmowane przez rządy zachodnie i strona polska musi uwzględnić to we wszystkich swoich poczynianiach.

Bunt trzeciej władzy czyli o upadku zasady trójpodziału władzy w Polsce

Ustrojowe skutki rozpętanej przez Platformę Obywatelską jesienią 2015 roku wojny o całkowite podporządkowanie swojemu środowisku politycznemu Trybunału Konstytucyjnego, zaczynają być daleko idące. Obserwujemy właśnie kolejną fazę konfrontacji, w której w konsekwencji zakwestionowania przez Trybunał Konstytucyjny wyłącznego uprawnienia parlamentu do stanowienia prawa, kolejne najważniejsze sądy w kraju wypowiedziały posłuszeństwo konstytucyjnej zasadzie trójpodziału władzy, oświadczając iż będą negować w swojej praktyce działania prawo parlamentu do uchwalania prawa oraz prawo egzekutywy do realizowania praw uchwalanych przez reprezentację suwerennego Narodu.

Sytuacja w której dla realizacji przejściowego scenariusza politycznego kładzie się na szali pewien utrwalony i przez nikogo dotąd niekwestionowany ład konstytucyjny, jest bardzo niebezpieczna, a jej skutki mogą wkrótce bardzo zadziwić inicjatorów tej ponurej, groteskowej gry.

Od strony praktycznej bowiem skutki groteskowej demonstracji Sądu Najwyższego oraz Naczelnego Sądu Administracyjnego są właściwie żadne. Aby bowiem oba te ciała w jakichkolwiek sprawach mogły uskutecznić swoje polityczne poglądy wynikające z politycznej demonstracji Trybunału Konstytucyjnego, musi minąć przynajmniej około roku. W tym czasie sytuacja personalna w Trybunale Konstytucyjnym ulegnie zasadniczej zmianie, a nowa większość będzie mogła dokonać rewizji politycznej działalności sędziów Rzeplińskiego i Biernata. Realne zatem skutki owych deklaracji będą właściwie żadne. Więcej, można się spodziewać, że za około roku oba główne sądy powrócą na swoje dotychczasowe pozycje, z których maksymalnie starały się zawsze kwestionować uprawnienia Trybunału Konstytucyjnego.

Także skutki demonstracyjnego ogłaszania przez różne ciała samorządowe ich podporządkowania się „wyrokom” Trybunału a nie prawodawstwu polskiego parlamentu, są co najwyżej konwulsyjnym odruchem staczającej się do grobu Platformy Obywatelskiej. Wszelkie uchwały czy zarządzenia władz samorządowych podejmowane w tym duchu zostaną bowiem zakwestionowane przez nadzór prawny wykonywany przez wojewodów, a ewentualne spory wynikające z takich decyzji, trafią do NSA po wielu miesiącach i to zapewne już w opisanej wyżej sytuacji, czyli w momencie kiedy sytuacja w Trybunale już się odwróci. Autorzy koncepcji wypowiedzenie posłuszeństwa państwu polskiemu przez samorządy zapominają o jednej rzeczy – podmioty samorządowe uporczywie naruszające prawo mogą zostać odsunięte od władzy poprzez ustanowienie władz komisarycznych. Koszty tej zabawy ze strony polityków PO i PSL mogą być zatem dla nich bardzo duże.

W tym kontekście realne skutki tego stymulowanego przez PO i Nowoczesną zamieszania, będą znikome. Pomysł stworzenia alternatywnego państwa w oparciu o sądownictwo i samorządy jest całkowicie utopijny w wymiarze praktycznym. Jednak z punktu widzenia uderzenia w podstawy ustrojowe państwa ma poważne znaczenia.

Nie chcę tu rozważać, czy koncepcja forsowana przez KOD-owską opozycję, której ośrodkiem intelektualnym jest środowisko niegdyś największego dziennika. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że mamy tutaj do czynienia w sensie ideowym powrotem do trockistowskich korzeni, które ciągle pojawiały się od połowy lat 60-tych w myśleniu tych ludzi. Jest to skądinąd ten nurt myślenia, który dominuje dzisiaj w elitach europejskich bowiem realną włądzę w Europie sprawują ludzie pokolenia 1968 roku i to niezależnie od ich formalnych etykietek partyjnych.

To do gruntu lewackie myślenie stoi w całkowitej sprzeczności z monteskiuszowskim modelem ustrojowym. Środowisko to od kilku lat usiłuje dokonać rewizji polskiej konstytucji poprzez zagospodarowanie pewnych instytucji, reinterpretacje różnych konstytucyjnych pojęć. Dotąd odbywało się to przykładowo poprzez próbę narzucenia jako obowiązującego stanowiska, iż obowiązująca konstytucja kreuje w Polsce model państwa świeckiego oraz ścisłą separację pomiędzy państwem a kościołem. Manipulacja ta udała się w dużym stopniu na poziomie publicystycznym, ale widać wyraźne dążene do jej przesądzenia na poziomie orzecznictwa konstytucyjnego. Podjęta przez PO gra o skład Trybunału na najbliższe lata, miała w zamierzeniu pomóc w realizacji oczekiwań tego postbolszewickiego obozu.

Dynamika wydarzeń politycznych spowodowała, że środowisko to postanowiło podjąć grę o całość. To dlatego posunięto się skrajnie destrukcyjnej gry, w której uruchomione zostały już nie tylko siły wewnętrzne, ale i braterska pomoc od zagranicznych braci. Można zaryzykować twierdzenie, że to właśnie dzisiaj w Polsce toczy się główny europejski bój o całkowitą rewizję zasad ustrojowych państw demokratycznych.

Nasz model, mimo wielu wad, opiera się na zasadzie monteskiuszowskiego podziału władzu i suwerenności narodu. W praktyce oznacza to, iż suweren – Naród, objawia swoją wolę w wyborach powszechnych i w ten sposób kreuje także kształt władzy wykonawczej. Czyni to po to, by poprzez tak wyłoniona większość realizować swoje priorytety, które wsparł dokonując wolnego wyboru. Naród jako suweren, zachowuje również prawo do rozliczenia tych, którym zaufał, a więc większości parlamentarnej oraz wyłonionej przez nią egzekutywy. To w jego rękach pozostaje kontrola i – jak pokazuje to przykład nie tylko Polski – suweren potrafi z tego uprawnienia korzystać. W tej koncepcji sądownictwo i trybunały pełnią ważną rolę. Jednak z uwagi na ich mandat, a właściwie brak mandatu pochodzącego wprost od suwerena i jednocześnie instytucjonalne wykluczenie jakichkolwiek form kontroli tegoż suwerena nad ich funkcjonowaniem, jest oczywiste że musi to być rola ograniczona. Dlatego w żadnym kraju demokratycznym sądy i trybunały nie mogą nadmiernie ingerować w funkcjonowanie legislatywy i egzekutywy, bowiem de facto oznacza to ich niczym nie uzasadnione prawo do uzurpowania sobie niekontrolowanej przez nikogo władzy nadzorczej.

Forsowana obecnie doktryna środowiska 68 wprost odwołuje się do ideologii rewolucyjnej. To zatem demokratycznie wybierane komuny (patrz samorządy), mają samodzielnie decydować o tym, jakie prawo będą przestrzegać i są one całkowicie autonomiczne wobec władz państwowych. Egzemplifikacją rządów mędrców w duchu platońskim są sądy i trybunały, które mogą samodzielnie decydować o tym kto jest dopuszczony do tej kasty i doonywać autonomicznej interpretacji prawa w duchu im tylko znanej, jedynie słusznej ideologii.

Postbolszewicka lewica w Polsce wykorzystując otumanionych frustratów z PO oraz nic nie rozumiejących działaczy Nowoczesnej czy KOD podjęła zatem swój być może „bój ostatni”. Dlatego w tej walce nie będzie miejsca na kompromisy, bo ci co walczą o życie w duchu swoich rewolucyjnych idei mogą mogą tylko triumfować albo zginąć. Naiwną jest zatem nadzieja, na znalezienie z nimi jakiegoś modus vivendi.

Do walki tej potrzebna jest mobilizacja polskiej opinii publicznej, która bywa mało odporna na suflowane z zagranicy pod pozorem troski, braterskie wsparcie i upomnienie. Trzeba zerwać zasłony ze złotoustych manipulatorów i ujawnić istotę podjętej przez nich gry. Stawką w tej grze jest bowiem ideologicznie motywowana destrukcja państwa polskiego, dotychczasowego ładu konstytucyjnego, a w konsekwencji pełne podporządkowanie Polski czynnikom zewnętrznym. Jest to walka o zachowanie przez Naród Polski statusu suwerena we własnym kraju i niedopuszczenie do tego, by suweren stał się zakonspirowany ośrodek oddziałujący poprzez media i zagranicę.

Jestem przekonany że Polacy wygrają tę walkę, bowiem ich przywiązanie do tradycyjnie pojmowanego konstytucjonalizmu jest wielowiekowe. I jestem przekonany, że zwycięstwo w tej konfrontacji otworzy możliwości niezbędnej korekty obecnego porządku konstytucyjnego w taki sposób, który wykluczy możliwość podejmowania choćby tylko prób budowania alternatywnego państwa przez opętanych lewackimi ideologiami maniaków.

Historyczna pułapka polityki rosyjskiej czyli dlaczego Putinowi nie opłaca się wojna z Polską

Kilkanaście dni temu ambasador Rosji w Polsce Siergiej Andrejew udzielił wywiadu portalowi ONET. Cała rozmowa została skoncentrowana wokół kwestii historycznych, a Pan Ambasador skupił właściwie całą swoją uwagę na zagadnieniu ochrony sowieckich pomników znajdujących się na terytorium Rzeczypospolitej.

Treść tej rozmowy jest zasmucająca z wielu względów. Oczywiście największym problemem jest to, że Pan Ambasador w żadnym razie nie tylko nie rozumie, ale nawet nie usiłuje zrozumieć tego, że Polacy mają diametralnie odmienny pogląd na temat „wyzwolenia” Polski przez armię sowiecką w latach 1944/1945. Towarzyszy temu brak jakiejkolwiek wrażliwości na stanowisko polskie w odniesieniu do tego, czym była sowiecka obecność w Polsce po 1945 roku aż do 1992 roku i czego świadectwem były wznoszone w tym okresie pomniki sławiące dokonania armii sowieckiej.

Bardziej od tego zasmucające jest to, że funkcję Ambasadora w naszym kraju pełni człowiek, który jest w stanie powiedzieć w rozmowie kierowanej do Polaków, iż „akt ocalenia Polski przez Armię Czerwoną jest niepodważalny”.

Jeszcze bardziej zasmucające jest to, że według strony rosyjskiej stanowisko Polski w sprawie sowieckich pomników „przekreśla szanse na normalizację stosunków Kremla z Warszawą.” Ambasador Siergiejew w istocie swoimi wywodami czyni wszystko, by takie stanowisko Rosji uzasadnić.

Czyni to jednak w sposób bardzo „sowiecki”, bowiem jego wywody sprawiają wrażenie całkowitego wyabstrahowania od realnej rzeczywistości i problemów relacjach dwustronnych.

I tu docieramy do sprawy najbardziej moim zdaniem zasmucającej. Rosja przez minione lata nieustannie podnosiła, iż najważniejszą przeszkodą w unormowaniu relacji polsko – rosyjskich jest niezdolność strony polskiej do oderwania się w myśleniu o tych bieąacych i przyszłych relacjach od historycznych „ciężąrów” uwikłania. Minister Ławrow wielokrotnie podkreślał, jak ciężko rozmawia się z Polakami, którzy zamiast myśleć o przyszłości, ciągle wracają do Katynia i wywózek na Sybir, zapominając iż Rosjanie byli ofiarą podobnych zbrodni.

Dzisiaj, kiedy nowy rząd podjął próbę nawiązania dialogu w celu ustalenia ewentualnych dróg wyjścia z impasu w relacjach wzajemnych, Rosja rozpoczyna „wojnę pomnikową”. Pokreślmy tutaj, że działania polskich samorządów względem sowieckich pomników, w żaden sposób nie dotykają cmentarzy wojennych żołnierzy armii sowieckiej, którzy polegli na ziemiach polskich. Polska z nawiązką wykonuje tu swopje międzynarodowe zobowiązania do pieczy nad tymi miejscami.

Jest jednak oczywiste, że „wojna pomnikowa” jest narzędziem do realizowania scenariusza konfrontacyjnego, który ma stanowić jeden z pretekstów do budowania wobec Polski atmosfery nieufności ze strony partnerów w NATO. Jest też narzędziem budowania w społeczeństwie rosyjskim niechęci czy wręcz wrogości wobec Polski. Warto tu zwrócić uwagę, że sam Ambasador podkreśla że do ubiegłego roku w Rosji nie było żadnych antypolskich nastrojów. Najwyraźniej „wojna pomnikowa” ma za zadanie nadrobić to niedociągnięcie. Jeśli tak, to oczywiste że ma to służyć jakiemuś dalej idącemu scenariuszowi.

I tu dotykamy istoty problemu. Polska na przestrzeni ostatnich lat wielokrotnie dawała wyraz zaniepokojeniu rosnącą agresywnością polityki rosyjskiej w Europie. Być może Pan Ambasador zapomniał, więc wartu mu przypomnieć, że to nie Polska dokonała agresji na Gruzję i faktycznej aneksji części terytorium tego państwa, to nie Polska zajęła Krym i dokonała jego sprzecznej z prawem międzynarodowym aneksji, to nie Polska wspiera separatystów wschodnioukraińskich i nie Polska zainicjowała trwającą tam wojnę domową, to nie Polska dokonała radykalnej militaryzacji enklawy królewieckiej, to nie Polska rozbudowuje swoje bazy wojskowe na Białorusi i perroruje o „korytarzu suwalskim”, to nie Polska wreszcie stosuje agresywną i niebezpieczną retorykę wobec państw bałtyckich.

Jestem daleki od apriorycznego potępiania polityki rosyjskiej w każdym miejscu i w każdym wymiarze. Jestem w stanie zaryzykować nawet twierdzenie, że w wielu sytuacjach polityka Putina dobrze przysłużyła się osłabieniu napięć międzynarodowych. Uważam, że rosyjska akcja w Syrii, choć niepotrzebnie nazbyt brutalna, jednak przyczyniła się znacząco do zracjonalizowania stanowiska amerykańskiego i daje szansę na uspokojenie tamtejszej sytuacji. Sądzę również, że niezależnie od czeczeńskich reminiscencji, Rosja na ogół dobrze zdaje egzamin w powstrzymaniu islamskiego radykalizmu w Azji centralnej. Nie jestem histerycznym rusofobem, ani „agentem Kremla”, staram się patrzeć z dystansem na poczynania każdego polskiego sąsiada.

Dlatego opisany przeze mnie ciąg zdarzeń politycznych w regionie odbieram – jak większość Polaków – nie w kategoriach antyrosyjskiej czy antyputinowskiej fobii, tylko jako rosnące zagrożenie polskiej suwerenności. To dlatego Polska podjęła zdecydowane działania, aby wobec poczynań, które zdają się przeradzać w niekontrolowaną spiralę, wzmocnić swoją pozycję. Jest oczywiste, że rosyjskie podrażnienie w ostatnich miesiącach wynika ze zdecydowanych działań Polski na rzecz wzmocnienia tzw. wschodniej flanki NATO oraz ustanowienia stałej obecności zwłaszcza wojsk amerykańskich na terenie RP. Także zapowiedzi dowództwa NATO o objęciu szczególną troską przesmuku suwalskiego, musiały spotęgować rosyjską drażliwość. „Wojna pomnikowa” jest rzecz jasna tematem zastępczym – rozumiemy to dobrze – a problem tkwi gdzie indziej, choć nie można go, z bardzo różnych powodów, wypowiedzieć wprost. Jednak przejście Rosji w dialogu z Polską na pozycję debaty historycznej, oznacza głęboki krok wstecz na pozycje, które racjonalna polityka rosyjska w ostatnich latach starała się eliminować po swojej stronie. Czy to się jednak Rosji opłaca ?

Jest to pytanie na dziś fundamentalne, bowiem krymski sukces jak się zdaje zawrócił w głowie planistom rosyjskim. Operacja ta przeszła stosunkowo gładko, Rosjanie sądzili że szybko odbiją też Ukrainę, a pod ich presją państwo to runie jak domek z kart. To dlatego, już we wstępnym etapie operacji w Donbasie uruchomili także wyprzedzająco różne instrumenty mające wkrótce podbudowywać ich aktywność wobec państw bałtyckich, a następnie Polski.

Jednak mimo postępującej autodestrukcji Ukrainy, Rosja nie zdołała osiągnąć tam zakładanych celów. Co więcej, sytuacja uległa niekorzystnemu dla niej zapętleniu, a spowolnienie działań spowodowało jednocześnie zdynamizowanie działań po stronie racjonalnej części NATO i Amerykanów. Rosja zatem winna szukać na obecnym etapie dróg do wyjścia z pułapki w której ugrzęzła, a z tego punktu widzenia nie leży w jej interesie dalsze napinanie stosunków z Polską.

Strona Polska dała Moskwie jasny sygnał, że chce rozmawiać na racjonalnych podstawach, bowiem oba państwa są w pewnym sensie na siebie skazane. Strona polska wyraźnie zasygnalizowała, iż inaczej niż poprzedni rząd nie zamierza się bezmyślnie angażować w konfrontację rosyjsko – ukraińską, zdystansowała się wobec nieproduktywnego dialogu w formacie mińskim. Jestem przekonany, że strona polska mogłaby dziś odegrać pozytywną rolę w dialogu ukraińsko – rosyjskim i to pośrednictwo mogłoby być o wiele bardziej efektywne niż „arbitraż” niemiecko – amerykański. Wymagałoby to oczywiście z jednej strony solidnego podejścia do takiego zadania przez Polskę, zwłaszcza naszej umiejętności nabrania równego dystansu do obu stron tego bezsensownego konfliktu. Z drugiej strony konieczne byłoby odejście Rosji od eskalowania konfrontacji historycznej oraz odejścia od agresywnej retoryki w odniesieniu do obszaru środkowoeuropejskiego. Być może wartościową inicjatywą byłoby zaangażowanie do tego pośrednictwa także Węgier, których przywódca pokazał w ostatnich latach umiejętność prowadzenia polityki racjonalnej, a nie egzaltowanej i skoncentrowanej na symbolach.

Wojna czy konfrontacja z Rosją, nie tylko pomnikowa, nie opłaca się Polsce. Takie przekonanie jest w Polsce powszechne. Ale ani wojna, ani konfrontacja z Polską nie leży też w interesie Rosji. Dalsze eskalowanie napięć na tym kierunku, skutkować bowiem będzie coraz większą izolacją Rosji od Europy. Skutki ekonomiczne i społeczne takiej ewolucji będą dla Rosji w dłuższej perspektywie bardzo negatywne. Już dziś widać jak rosyjskie działania w ostatnich latach spowodowały osłabienie ekonomicznych perspektyw relacji Rosji z Europą. Rosji nie stać na kontynuowanie tego kursu, ale robi wszystko, aby potęgować negatywne skutki swoich działań.

Polityka polska musi zachować w istniejącej sytuacji rozsądek. Nasze dążenie do umocnienia możliwości obronnych oraz rozbudowy wzajemnych relacji państw Europy środkowej, nie powinno być orientowane antyrosyjsko. Wielu partnerów w tym regionie nigdy bowiem nie zaakceptuje takiego kierunku wykorzystania tej wspólnoty (choćby kluczowi gracze jak Węgry czy Czechy). Z naszego punktu widzenia ważniejszym konkurentem na tym obszarze pozstają Niemcy niż Rosja. Paradoksalnie, brak antyrosyjskości wzmocni tylko tendencje na równoległe uniezależnienie się od dominacji niemieckiej w regionie.

Na dziś zatem, najważniejszym zadaniem dla polityki polskiej powinno być podjęcie próby subtelnego arbitrażu pomiędzy Rosją i Ukrainą. Taka mądra inicjatywa będzie służyć wszystkim trzem państwom i całemu regionowi. Warto zatem w interesie szerszym taką grę podjąć.

Frustracja dekadenta, czyli Boże broń Europę przed Verhofstadtami.

Przez ostatnie tygodnie starałem się unikać komentowania otaczającej nas rzeczywistości, bowiem wyjątkowe emocje towarzyszące toczącemu się w Polsce sporowi politycznemu, raczej nie sprzyjają spokojnej refleksji. Jednak z różnych stron docierały do mnie oczekiwania, aby jednak spróbować odnieść się do sytuacji która bardzo wiele osób poważnie trapi.

Do tego w ostatnich dniach ukazały się dwie wypowiedzi, które w pewnym sensie zmuszają mnie do zajęcia stanowiska. Guy Verhofstadt, lider liberałów w parlamencie europejskim i były premier Belgii w ramach Project Syndicate poczynił większą wypowiedź na temat obecnego stanu tzw. projektu europejskiego. Natomiast ambasador Rosji w Polsce Siergiej Andrejew udzielił wywiadu portalowi Onet. Obie te wypowiedzi są niezwykle ważne i lekceważenie ich, czy przejście obok nich jak gdyby nigdy nic, mogłoby stworzyć wrażenie, że zawarte tam są niemal prawdy objawione.

Wypowiedzią Andrejewa zajmę się w następnym tekście, skupię się natomiast teraz na wypowiedzi Verhofstadta. Żeby lepiej zrozumieć kontekst moich refleksji, konieczne jest przyjrzenie się zarówno temu politykowi, jak i krajowi z którego pochodzi. Jest to niezwykle ważne, bowiem Verhofstadt kreuje się na arbitra „europejskości” oraz jedynego interpretatora „europejskich wartości”.

Verhofstadt jest z wykształcenia prawnikiem, a w rzeczywistości jest zawodowym politykiem. Od lat lideruje flamadzkim liberałom, a na przełomie XX i XXI wieku był trzykrotnie premierem Belgii. Stworzył koalicje, w których – pierwszy lat po wojnie – nie było partii chadeckich, co znacząco ułatwiło mu realizację skrajnie ideologicznych, bolszewicko – lewackich postulatów. Symbolem Belgii pod rządami jego formacji ideowej, stało się niemal nieograniczone prawo do eutanazji, w tym taka ewolucja regulacji w tym zakresie, która dziś pozwala swobodnie zabijać ludzi w każdym wieku pod byle pretekstem. W sferze gospodarczej, rządy Verhofstadta generalnie nie zmieniły sytuacji. Belgia pozostaje po Grecji, Portugalii i Włoszech krajem o największym poziomie długu publicznego i jest uznawana za państwo o najwyższym stopniu zagrożenia stabilności ekonomicznej. Właściwie jedynym czynnikiem utrzymującym dziś Belgię jako państwo, ale również belgijską ekonomikę pozostaje fakt, iż w Brukseli zlokalizowane są niemal wszystkie najważniejsze instytucje unijne oraz NATO. Dzięki temu zatrudnienie znajdują setki tysięcy Belgów, żyją z tego dziesiątki tysięcy belgijskich firm, do belgijskiego fiskusa trafiają dzięki temu miliardy EURO, na środkach unijnych pasą się dziesiątki tysięcy firm operujących w Brukseli i „załatwiających” unijne dofinansowania czy certyfikaty.

Funkcjonujący w znacznym stopniu kosztem całej europejskiej wspólnoty kraj, jest jednocześnie przykładem niemal całkowitej politycznej destabilizacji i degrengolady. Podzielony przez narodowy antagonizm Walonów i Flamandów, którzy w obrębie własnych wspólnot są dodatkowo silnie podzieleni na wiele radykalnych nurtów politycznych, tzw. Belgowie od kilkunastu lat zajmują się głównie negocjowaniem kolejnych „przjeściowych” kompromisów i „przejściowych” koalicji, które administrują rozpadającym się wspólnym państwem. Właściwie jedynym czynnikiem utrzymującym dziś jeszcze jedność tego kraju pozostaje wspólny interes w utrzymaniu unijnego eldorada w Brukseli.

I oto wieloletni administrator tej dekadenckiej masy upadłościowej, stroi się dzisiaj w jedynego obrońcę „europejskich wartości”, który z pozycji „europejskiego mędrca”, stawia do kąta Polaków i Węgrów, a właściwie każdego, kto nie podziela jego poglądu na owe „europejskie wartości”. Wieszczy on, że to „Polska i Węgry zagrażają teraz zdobytym w trudzie europejskim normom demokratycznym, podważając przez to samą celowość europejskiej integracji”. Według Verhofstadta Węgry weszły „na ścieżkę autorytarnego nacjonalizmu”, zaś w Polsce władzę zdobyła „dzięki obietnicom wprowadzenia populistycznych reform ekonomicznych oraz „postawienia Polski na pierwszym miejscu”, formacja, która następnie przeprowadziła „serię ataków na samą polską konstytucję”.

Wychodząc od tych kłamliwych założeń, dalej Verhofstadt perroruje o zagrożeniu demokracji w Europie wskutek postępów autorytaryzmu, który jak zaraza może rozlać się z Polski i Węgier na inne kraje. Dalej nasz „mędrzec” sugeruje, aby Stany Zjednoczone i inne kraje europejskie poważnie rozważyły sens udziału w szczycie NATO w Warszawie, a do tego „subtelnie” wskazuje, że tak naprawdę to co robią Victor Orban i Jarosław Kaczyński leży wyłącznie w interesie Putina, który chce podzielić Europę.

Verhofstadt daje swoimi wywodami dowód nie tylko skrajnej ignorancji i niezdolności do postrzegania rzeczywistych problemów naszego kontynentu i problemów Unii Europejskiej, do której deklaruje swoiste wyznanie wiary. Co więcej jego powierzchowne i oderwane od realiów tezy, dowodzą przede wszystkim ideologicznego zaślepienia charakterystycznego dla człowieka, będącego dzieckiem „pokolenia 1968 roku” – ludzi owładniętych trockistowską rewolucyjną manią. Przyjmuje pozy mentora, którego przecież kompromituje stan państwa które reprezentuje. Verhofstadt w charakterystyczny dla ludzi jego pokroju sposób udaje, że nie ma nic wspólnego z belgijską degrengoladą ekonomiczną, polityczną i społeczną i że ma jakiś szczególny tytuł do pouczania innych, choć nie bardzo wiadomo skąd ów tytuł ma wynikać.

Verhofstadt nie rozumie, że problemem Unie Europejskiej i strefy EURO pozostaje dziś sytuacja takich krajów jak Grecja, Portugalia, Włochy, Belgia i jeszcze kilku innych, które od prawie dziesięciu lat utrzymują europejską gospodarkę w stanie permanentnego kryzysu finansowego i gospodarczej stagnacji.

Verhofstadt nie rozumie, że większość problemów społecznych w tzw. starej Europie, w tym w Belgii, wynika z tego właśnie trwałego i strukturalnego kryzysu, skutkiem którego utrwaliło się także strukturalne bezrobocie rzesz młodych ludzi, czego konsekwencją są rosnące problemy społeczne, w tym coraz silniejszy radykalizm polityczny.

Verhofstadt nie rozumie, że bezmyślna strategia wchłaniania rzesz imigrantów, stwarza śmiertlene zagrożenie dla normalnej egzystencji Europejczyków.

Verhostadt nie jest w stanie pojąć, jakie mogą być skutki prowadzonej przez jemu podobnych Euro – kretynów, w kontekście coraz bardziej realnego Brexitu, co jest dziś najważniejszym wyzwaniem „projektu europejskiego”.

Verhostadt nie jest wreszcie w stanie odczytać, że kryzys Unii Europejskiej ma dziś przede wszystkim charakter instytucjonalny, a obecny stan jej organów, ich dysfunkcjonalność i całkowita niemoc, są prostą konsekwencją przeforsowanych przez jego posttrockistowsko – bolszewicką formację, wyalienowanych z prawdziwych wartości europejskich rozwiązań traktatowo – konstytucyjnych.

Verhofstadta który nie jest w stanie dostrzec prawdziwych problemów Unii Europejskiej irytuje za to bardzo to, że Węgrzy i Polacy (a wkrótce i inni) dostrzegli ową dekadencką paranoję starej Europy, nie dali się zwieść propagandzie „europejskich wartości” i postanowili swoją przyszłość budować na gruncie poszanowania własnych tradycji. Verhostadt w swojej ignorancji nie jest bowiem w stanie przyjąć, iż to właśnie Polacy i Węgrzy tworzyli zręby europejskiego konstytucjonalizmu. To Węgrzy wnieśli w europejską tradycję konstytucyjną „Złotą Bullę”, która od 1225 roku kształtowała rozwój węgierskich instytucji demokratycznych, w tym jednego z pierwszych europejskich parlamentów. To Polacy już w XVI wieku stworzyli pierwszą demokratyczną monarchię konstytucyjną, wyprzedzając w tym dziele wszystkie nowożytne państwa. Dla reprezentanta „pokolenia 68” świat się bowiem zaczął w 1917 roku, no może ostatecznie w 1789 roku i poza „wartościami” wynikającymi z tych ponurych wydarzeń on i jemu podobni nie dostrzegają świata. Ludzie ci, nie są również w stanie zaakceptować sytuacji, w której demokratyczny wybór może wynieść do władzy kogoś innego niż oni. Jeśli tak się dzieje, to trzeba od razu szukać choroby, najlepiej psychicznej u tych, którzy ośmielili się wysłać na śmietnik historii Verhofstadtów.

Verhofstadt nie może ścierpieć, że Polacy i Węgrzy nie chcą zaakceptować świata „wartości”, które on i jego jaczejka, chcą narzucić Europejczykom. Te „wartości” to nieograniczone prawo do aborcji wraz z pełnym dostępem do specjałów w postaci np. pigułek „dzień po”, nieograniczone prawo eutanazji, prawne preferencje dla mniejszości seksualnych i ich związków, depenalizacja pedofilii czy narzucanie w/w „wartości” jako dogmatów mających obowiązywać wspólnoty religijne, w tym przede wszystkim wspólnotę katolicką. Verhofstadt żąda, aby Polacy, Węgrzy i wszyscy Europejczycy przyjęli te „wartości” i walczyli w ich obronie. Jednak jedynymi którzy owych „wartości” są w stanie bronić, są faceci w stringach, którzy swoje możliwości pokazali już w niemieckich miastach w czasie ostatniej nocy sylwestrowej.

Żółć wylewana przez tego dekadenckiego frustrata, lidera europejskich liberałów, a w rzeczywistości trockistowsko – bolszewickiej formacji wyrosłej na bazie „rewolucji” 1968 roku dowodzi, że pojawiła się wreszcie w Europie szansa na przełamanie hegemonii tych opętanych obłąkaną ideologią ludzi. I to jest najważniejszy wniosek płynący z pełnego nienawiści do Polaków i Węgrów tekstu Verhofstadta.

Stracona szansa sędziego Rzeplińskiego

W poprzednim tekście wskazywałem, iż uwikłanie się polskiego Trybunału Konstytucyjnego w machinacje PO, związane z próbą utrzymania przez dotychczasowy obóz rządzący politycznej kontroli nad tym ciałem do końca kadencji obecnego Sejmu, musi zakończyć się nie tyle nawet naruszeniem autorytetu tego ciała, ile wręcz jego totalną kompromitacją. W tej trudnej sytuacji, Trybunał mógł poprzez zachowanie minimum rozsądku, a sędziowie poprzez okazanie swojej rzeczywistej niezależności od politycznego hegemona który wyniósł ich do urzędów, zbudować na dziesiątki lat niekwestionowaną pozycję tego ciała. Szansę tę stracił, bowiem i sędzia Rzepliński i jego koleżanki i koledzy z ławy, nie zdołali uwolnić się od myślenia w kategoriach zadań politycznych, które związane były z ich wyborem.

Fundamentem na którym zbudowany został współczesny model sądownictwa konstytucyjnego jest orzeczenie amerykańskiego Sądu Najwyższego w sprawie Marbury v. Madison z 1803 roku. Wtedy, w atmosferze niezwykle brutalnej konfrontacji politycznej dwóch obozów (federalistów Aleksandra Hamiltona oraz antyfederalistów Thomasa Jeffersona) sędzia Marshall jako przewodniczący Sądu, w swoim podziwianym do dziś z racji zawartych w nim konstrukcji prawnych orzeczeniu, nie tylko doprowadził do uspokojenia sytuacji politycznej, ale – przede wszystkim – zbudował podstawy autorytetu Sądu na stulecia. Dlatego do dziś uważany jest z jednego z ojców amerykańskiego konstytucjonalizmu. Sędzia Rzepliński, choć Opatrzność wepchnęła mu w ręce podobne możliwości, okazał się ledwie wykonawcą partyjnych poleceń.

Żeby zrozumieć o co chodziło od początku w tej polskiej rozgrywce – tu niestety PiS nie był w stanie wyartykułować prostym językiem tego zagadnienia – należy przyjrzeć się terminom rotacji stanowisk w Trybunale. Sędziowie bowiem mają dziewięcioletnie kadencje, ale kończą się one w różnych momentach.

W obecnym okresie – przełomu kadencji parlamentarnych – kończą się, jak wiemy, kadencje pięciorga sędziów. Są to sędziowie, powołani do ławy w okresie gdy większość konieczną do ich wyboru w parlamencie miał PiS z LPR i Samoobroną. Kolejne w tej kadencji Sejmu kadencje sędziów kończą się odpowiednio : kwiecień 2016 (STK Granat), XII 2016 (STK Rzepliński), VI 2017 (STK Biernat) oraz V 2019 (STK Wronkowska – Jaśkiewicz).

PO godząc się na prawidłowy wybór pięciorga sędziów kończących obecnie swe kadencje przez nowy Sejm musiała jednocześnie pogodzić się z tym, iż najpóźniej w czerwcu 2017 roku polityczną kontrolę na Trybunałem przejmie z jej rąk PiS. Jednocześnie, biorąc pod uwagę iż STK Granat jest kojarzony raczej z PiSem, już aktualnie układ sił w Trybunale – 6 sędziów z PiS, dwóch sędziów kojarzonych z PSL i SLD bardzo ograniczał wpływ PO na kierunek prac Trybunału.

Natomiast wyrwanie dla swoich potrzeb nominacji pięciorga sędziów przyszłemu Sejmowi powodowało, iż do końca kadencji obecnego Sejmu, Trybunał pozostawałby w rękach PO.

Ten dość prosty plan „obrony zdobyczy demokratycznej Polski” przy pomocy swojego Trybunału, obóz skupiony wokół niegdyś największego dziennika w Polsce eksponuje obecnie, jako walkę o poszanowanie Konstytucji. Obóz ten zatracił wszelką przyzwoitość, co wyraża się w tym, iż trzech sędziów Trybunału, w tym jego przewodniczący i wiceprzewodniczący, którzy brali czynny udział w przygotowaniu platformerskiej zmiany ustawy o Trybunale, którą tenże Trybunał (a więc polityczni koledzy owych trzech) uznał za sprzeczną z Konstytucją, nie uznało za stosowne złożyć swoich funkcji. Jest to miarą upadku już nie tylko autorytetu Trybunału, ale także jest swoistym potwierdzeniem tego, jak nisko upadł w Polsce zwykły etos sędziego. Nie powinno to skądinąd dziwić, skoro osławiony sędzia Milewski, występuje dziś jako oskarżyciel posiłkowy (będąc poszkodowanym) w sprawie przeciwko dziennikarzowi, który zdemaskował jego polityczny serwilizm, przekraczający w swej istocie sytuacje znane z okresu komunistycznego.

Sędzia Rzepliński i jego partyjni towarzysze w Trybunale, mogli z całej tej sytuacji wybrnąć w sposób iście marshallowski. Aby to uczynić, musieli zrozumieć iż nie da się uratować planu zachowania politycznej dominacji w Trybunale przez PO do końca obecnej kadencji Sejmu, ale można zbudować na dziesiątki lat autorytet Trybunału i uratować swoją twarz. Co należało zrobić ? Orzec niezgodność z Konstytucją w całości machlojek PO i wywołanych nimi zmian dokonanych przez PiS. Taka opcja zerowa, oddawałaby w istocie obecnej większości prawo do ponownego, niekontestowanego wyboru pięciorga sędziów, ale ich pozycja nie mogłaby być kontestowana. Trybunał pokazałby iż nie jest politycznym szwadronem PO, sędzia Rzepliński uratowałby twarz, Polska zyskałaby na lata sąd, którego autorytet nie mógłby być przez nikogo rozsądnego kwestionowany.

Jedyną konsekwencją wybranej przez sędziego Rzeplińskiego i jego polityczno – ideowych protektorów drogi jest to, iż przez najbliższe dwa lata każde orzeczenie TK będzie – nie bez podstaw – kwestionowane (już choćby z uwagi na niejasny status sędziów orzekających), a PiS i tak przejmie kontrolę nad tym ciałem w połowie kadencji obecnego Sejmu.

Jednak można przypuszczać, że sędzia Rzepliński zostanie „człowiekiem roku” niegdyś największego dziennika, no i być może uzyska specjalny laur Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. Będzie „autorytetem” dla ludzi, którzy w swoim myśleniu o Polsce nie potrafią wynieść się ponad perspektywę własnych interesów oraz bieżącej rozgrywki politycznej. Jak zawsze w takich sytuacjach, straci Polska.

Oportunistyczny Trybunał Konstytucyjny

Trwająca od kilku tygodni burza wokół Trybunału Konstytucyjnego nie pozwala przejść obojętnie wobec tych wydarzeń. Wydaje się że warto przypomnieć kilka istotnych kwestii dotyczących polskiego Trybunału i rozważyć, w jakim stopniu uzasadnione są głosy iż próba naruszenia jego pozycji, oznacza przekształcenie Polski w kraj niedemokratyczny.

Zacząć należy od krótkiej konstatacji historyczno – prawnej. Mamy w świecie różne modele ustrojowe tzw. kontroli konstytucyjności ustawodawstwa. W Anglii najwybitniejsi prawnicy epoki „Chwalebnej Rewolucji” z Blackstonem na czele, zdecydowanie odrzucili koncepcję jakiejkolwiek kontroli sądowej owoców pracy swojego Parlamentu. Uznano, iż to Parlament jako jedyny ma narodowy mandat by przyjmować prawo powszechnie obowiązujące, a sądy mają obowiązek je stosować. Tej koncepcji brytyjczycy są wierni do dziś, a brak trybunału jakoś nie zagraża brytyjskiej demokracji.

Amerykanie jako pierwsi wprowadzili koncepcję judicial review dokonywanej przez Sąd Najwyższy. Zanim zasada ta się utrwaliła minęło jednak niemal sto lat. Przy jej „docieraniu”, dochodziło jednak do niezwykle brutalnych konfrontacji politycznych, w których i prezydent i Kongres dopuszczali się niewyobrażalnych na standardy demokratyczne szantaży. Prym wiedli tu tak powszechnie do dziś wielbieni prezydenci jak T. Jefferson, A. Lincoln i – przede wszystkim – F. D. Roosvelt.

W Europie ukształtowany został model kontroli konstytucyjności ustawodawstw parlamentów pod wpływem nauki austriackiej (G Jellinka). Wykreowano konstrukcję odrebnego ciała – Sądu czy Trybunału – przyjmując powszechnie, w tym wypadku podobnie jak w USA, iż członkowie tego ciała mają nieomal nieograniczoną swobodę w interpretowaniu konstytucji. Doktryna ta uległa wzmocnieniu w Europie po doświadczeniach „demokracji” niemieckiej, włoskiej czy typu sowieckiego, gdy uznano iż społeczeństwa nie zawsze dokonują „dojrzałych” wyborów swoich reprezentantów w parlamentach. Trybunały miały zatem chronić demokrację przed ową „niedojrzałością”.

Pamiętać jednak należy, że i w modelu amerykańskim i w modelu europejskim, żaden sąd czy trybunał konstytucyjny, nie jest ciałem nie uwikłanym politycznie. Przeciwnie, ciała te są kwintesencją polityki prowadzonej na szczeblu parlamentarnym, bowiem synekury trybunalskie są najbardziej pożądanymi łupami politycznymi w każdym współczesnym państwie demokratycznym. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że ciała te są emanacją poprzednich większości parlamentarnych i w praktyce, służą one ochronie porządku stworzonego przez poprzednie ekipy posiadające większość w parlamencie i decydujące o obsadzie władzy wykonawczej. Dziś w USA, po 8 latach rządów demokratycznego prezydenta, przewagę w Sądzie mają nominaci jego republikańskich poprzedników. Podobnie jest w właściwie w każdym trybunale demokratycznej Europy.

Powniniśmy o tym pamiętać słuchając dziś nachalnej propagandy suflującej nam bajki, na temat rzekomej apolityczności obecnego składu Trybunału. Pięciu sędziów którzy kończą w tych tygodniach kadencję, było przecież nominatami większości parlamentarnej z lat 2005 – 2007 (faktycznie wybrani zostali spośród kandydatów PiS i LPR) zaś pozostała dziesiątka, to nominaci koalicji PO – PSL (z rodzynkiem w ramach politycznego kontraktu z SLD). Wybrani w kontrowersyjnych okolicznościach pod koniec poprzedniej kadencji Sejmu sędziowie, są oczywiście również sędziami koalicji PO – PSL.

W Polsce na fali posierpniowych przemian stworzono Trybunał, wzorując się przede wszystkim na modelu niemieckim. Jak wskazałem wyżej, jest to ciało w sposób oczywisty będące emanacją określonych politycznych układów parlamentarnych i kwestionowanie tego stanu rzeczy urąga elementarnej inteligencji. Co więcej, polityczny profil przewodniczących Trybunału (pomijając jego pierwszego prezesa) pokazuje jednoznacznie, iż istnieje na przestrzeni niemal ćwierć wieku ciągłość formacji ideowo – politycznej dominującej w Trybunale. Na potrzeby tego tekstu można ją z grubsza określić wspólnym mianownikiem – formacja niegdyś najbardziej wpływowego dziennika w Polsce.

Jeśli przyjrzymy się ukształtowanej w takiich warunkach na przestrzeni ćwierćwiecza najbardziej charakterystycznej linii orzeczniczej polskiego Trybunału, to można ją określić jednym słowem – OPORTUNIZM. Rzecz jasna oportunizm względem różnych emnacji wspomnianej formacji ideowo – politycznej. Jest rzeczą charakterystyczną, iż nasz Trybunał w zdecydowanej większości swoich najważniejszych orzeczeń, tworzy konstrukcje które zawsze są ostatecznie korzystne dla aktualnie rządzącej ekipy (wyjąwszy lata 2005 – 2007). Niemal nigdy zaś oreczenia te nie tworzą skutecznej ochrony dla obywateli Rzeczypospolitej. Klasyką polskiego Trybunału jest to, iż gdy dochodzi do rozstrzygnięcia dezawuującego kolejne restrykcje wobec obywateli w różnych sferach, zwyczajowo wyznaczany jest ustawodawcy termin na „prawidłowe” uregulowanie danej kwestii. Przy czym, zgodnie z przyjętą ułomną doktryną, do czasu nowego uregulowania drażliwej kwestii, obowiązuje zdezawuuowana jako niekonstytucyjna regulacja, godząca w prawa obywatelskie. To dopracowane chyba najbardziej w doktrynie Trybunału rozwiązanie, stało się przyczyną wielkiego chaosu prawnego i powoduje rozliczne nieprawidłowości w późniejszym obowiązku stosowania się do niekonstytucyjnych przepisów jako podstawy orzekania, przez polskie sądy (a później orzekania w sprawie wynikających z tego roszczeń wobec Skarbu Państwa).

Jest rzeczą niezwykle smutną, że ta skrajnie oportunistyczna linia orzecznicza podlega niemal totalnej apologii ze strony dojmującej części środowiska polskich konstytucjonalistów. Ponieważ jednak większość osób tu funkcjonujących naukowo, w istocie pracuje na swój potencjalny przyszły wybór do Trybunału, prowadzona jest zatem permanentna gra o uzyskanie stanowiska w tej ławie. Trudno zatem mówić o rzeczowej debacie nad orzeczeniami Trybunału, bowiem każda wypowiedź krytyczna może przekreślić przyszłe szanse.

Ostatnie tygodnie przyniosły próby zafałszowania rzeczywistej, niestety wcale nie pozytywnej roli Trybunału Konstytucyjnego w polskim systemie konstytucyjnym. Wzmożona propaganda usiłuje, wbrew społecznym odczuciom milionów Polaków, bezpośrednio dotkniętych w różnych obszarach życia owymi skrajnie oportunistycznymi orzeczeniami tego ciała, wynieść go na piedestał. Śmiesznie pobrzmiewają głosy, iż w czasach gdy niedawna większość, dominowała w Parlamencie, egzekutywie, dzierżyła poprzez zdominowaną radę RTV media publiczne (o innych mediach nie wspominając) i do tego jeszcze miała absolutną większość w Trybunale, to demokracja w Polsce kwitła i nie była w niczym zagrożona. Teraz zaś nagle stanęliśmy u wrót dyktatury. Tyle tylko, że nie brakuje „autorytetów” które te żenujące konstatacje gotowe są żyrować. Bardzo to smutne.