Brexit stal się prawdopodobnie decydującym ciosem w Unię Europejską, która już wcześniej uginała się pod ciężarem problemów finansowych strefy EURO oraz sprowokowanego ideologicznym zaślepieniem kryzysu migracyjnego. Wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA, reprezentującego nurt quasi-izolacjonistyczny, spowoduje zdystansowanie się Ameryki wobec problemów Unii Europejskiej, choć nie koniecznie Europy. Będzie to miało z pewnością wpływ na dalszą dekompozycję Unii w jej obecnym kształcie. Porażka rządu włoskiego w referendum, spowodowała wstrząs w kolejnym dużym kraju Unii i otworzyła perspektywę przyspieszonych wyborów. Zaostrzająca się kampania wyborcza we Francji i w Niemczech spowodują, iż w 2017 roku Unia zatraci realną zdolność do uruchomienia mechanizmów choćby tylko samoobronych.
Mimo nadrabiania dobrymi minami przez niektórych liderów europejskich, to właśnie dzisiaj Unia doznaje najcięższego ciosu w swojej historii. Mijające dni i tygodnie zdają się dowodzić coraz bardziej, że jest to cios śmiertelny.
Brexit jest bowiem ciężką klęską pewnej idei, którą w ostatnich latach eksploatowano, a która sprowadzało się do zbudowania „lepszej Unii niż amerykańska”. Ekspandująca Unia, która stała się pierwszą potęgą gospodarczą świata i która usiłowała budować w minionym okresie swoją siłę polityczną, przechodzi właśnie do historii. Uszczerbek brytyjskiego potencjału gospodarczego oznacza nie tylko spadek pozycji Unii za Stany Zjednoczone i Chiny, ale również utratę olbrzymiej ilości korzyści, jakie odnosiła Unia dzięki dawnym brytyjskim więzom w świecie.
Dla Unii Brexit oznacza również olbrzymi wstrząs budżetowy, straci ona bowiem jednego z głównych płatników netto, a do tego straci wpływ na funkcjonowanie brytyjskiego rolnictwa. Swoiste status quo utrzymywane na tym obszarze w interesie Niemiec i Francji ze szkodą dla Brytyjczyków i innych krajów unijnych, spowoduje nieuchronnie wielkie komplikacje na tym kluczowym dla Unii politycznie i finansowo obszarze.
Wreszcie politycznie Brexit spowoduje konieczność wykrystalizowania się nowego przywództwa Unii. Przez ostatnie lata faktyczne kierownictwo spoczywało w rękach Berlina i Londynu. Obie stolice rywalizowały ze sobą, ale jednak bardziej wspólnie realizowały różnorakie korzyści dzięki respektowaniu wzajemnych interesów. Choć ów tandem brytyjsko – niemiecki nie był propagandowo eksploatowany, jednak działał ze swoistym błogosławieństwem USA (partnership in leadership). To właśnie Amerykanie widzieli w tym układzie gwarancję powściągania ambicji Niemiec i to dlatego Obama tak bezceremonialnie zaangażował się w referendum brytyjskie.
Teraz Niemcy w sposób nagły stają się jednowymiarowym liderem Unii, ale sytuacja ta wbrew pozorom nie jest dla nich korzystna. Uruchamia bowiem natychmiastowy mechanizm sprzeciwu wobec ich otwartej dominacji. Wzbudza zarówno obawy partnerów unijnych, jak i Amerykanów, którzy stracili wewnątrzunijny mechanizm kontroli aspiracji niemieckich. To właśnie dlatego Berlin niemal natychmiast podjął próbę pokazania nowego triumwiratu Unii, wracając do kooperacji z Francją i dopraszając Włochy. Jednak rażąca pozorność tej demonstracji spowodowała jedynie mobilizację wielu innych krajów europejskich, które żadną miarą nie zaakceptują takiego nowego przywództwa Unii Europejskiej. Do tego z punktu widzenia USA, ów triumwirat nie daje żadnych gwarancji utrzymania względnej nawet równowagi w ramach Unii, zatem zmusza Amerykanów do szukania alternatywnego rozwiązania.
Relatywny sukces konkurencyjnego spotkania w Warszawie (udział Hiszpanii, Grecji czy Rumunii, a nade wszystko sztywnego dotąd alianta Berlina Austrii), sukcesy Grupy Wyszehradzkiej oraz konsolidujących się wokół niej krajów środkowo-europejskich pokazują, jak bardzo duża jest w Unii niechęć do firmowanego przez Niemców jednowymiarowego przywództwa. Jest ono bowiem dziś utożsamiane z niezwykle brutalnym uderzeniem w suwerenność Grecji oraz całkowicie egoistyczną, nie liczącą się ze zdaniem żadnego innego państwa polityką w sprawach „uchodźców”. Lekcja płynąca z owego prawdziwego, niekamuflowanego przywództwa Berlina była dla wszyskich krajów unijnych niezwykle treściwa i nikt (może poza krajami Beneluksu) nie ma już żadnych złudzeń, co do prawdziwej natury dążeń niemieckich.
Tak oto Unia staje wobec najpoważniejszego w swojej historii problemu w sytuacji, kiedy wyrosły przed nią najpoważniejsze problemy. Aby sprostać takiemu wyzwaniu, musieliby pojawić się politycy, którzy mieliby z jednej strony wizję nowej Unii, respektującą idee Ojców Założycieli, oderwaną od ideologicznych, lewackich uwikłań i, z drugiej strony, mieliby niekwestionowany autorytet w swoich krajach. Takich przywódców w Unii dziś nie ma, ale również nie jawią się oni nawet na odległym horyzoncie.
W tej sytuacji Unia wchodzi w okres chaosu instytucjonalnego i braku realnego przywództwa. System ustrojowy wynikający z traktatu lizbońskiego, skrojony był przy założeniu uczestnictwa Wielkiej Brytanii. Bez niej faktycznie legł w gruzach, bowiem pozwala dziś Niemcom na niemal nieskrępowany dyktat, a z drugiej strony praktycznie na samodzielną niemal blokadę nieakceptowanych przez nie rozwiązań. Z drugiej z kolei strony zmusza pozostałe państwa do budowania chaotycznych koalicji, celem paraliżowania narzucanych przez Berlin rozwiązań.
Taka sytuacja będzie więc czynnikiem skłaniającym do dalszej erozji Unii. Niezależnie bowiem od tego, czy Unia będzie chciała iść drogą „ściślejszej integracji” i wymuszania posłuszeństwa niepokornych krajów, czy dążyć do rozluźniania się w kierunku ograniczonego koordynatora poczynań swoich członków, jej siła atrakcyjna będzie coraz mniejsza, oferowane korzyści coraz bardziej iluzoryczne, a w konsekwencji rosnąć będzie skłonność do podążenia śladem brytyjskim. Brytyjczycy pokazali bowiem, jak relatywnie łatwo jest powiedzieć Berlinowi i unijnym biurokratom farewell.
Ściślejsza „unia karolińska”
Na potrzeby opanowania chaosu, niektórzy liderzy europejscy podnieśli po raz kolejny projekt tzw. „unii różnych prędkości”, z jej jądrem w postaci krajów byłego obszaru karolińskiego. Chociaż władze niemieckie szybko zrelatywizowały ten przekaz, obawiając się wzmożonych ruchów odśrodkowych w samej Unii ale i w krajach „karolińskiej” szóstki, to pomysł ten ciągle jest ożywiany.
Co istotne, w krajach takich jak Polska, jest on używany przez zwolenników kapitulacji wobec Niemiec oraz szermowania argumentem, w myśl którego jest to jedyna szansa zagwarantowania Polsce miejsca w „lepszej Europie”. W istocie bowiem, Niemcy i Francuzi zawsze dotąd używali tego projektu w sytuacjach, kiedy chcieli zdyscyplinować kraje kwestionujące ich dominację w Unii. Straszak ten miał „przekonywać” do przyjmowania kolejnych absurdalnych pomysłów pod groźbą pozostania poza głównym nurtem tzw. integracji europejskiej.
Projekt ten forsowany jest przez część wpływowych środowisk niemieckich i francuskich (głównie partie socjalistyczne oraz liberalne i ich satelitów we wpływowych środowiskach intelektualnych) z jednoczesnym wskazaniem, że elementem wzmacniającym tę konstrukcję miałyby być wsparcie Stanów Zjednoczonych, zainteresowanych silnym jądrem trzymającym w ryzach Europę oraz akceptowana przez Amerykanów kooperacja z Rosją, która dzięki temu miałaby respektować określony rodzaj status quo na zachód od Bugu lub Odry. Jednak wybór Trumpa przekreślił brutalnie te naiwne rachuby.
Państwa karolińskie pozostają w przeświadczeniu, że takie ich usytuowanie zapewni im maksimum korzyści politycznych i gospodarczych i będzie podstawą stabilizacji europejskiej. Do tego „jądra” dopuszczą one wspaniałomyślnie jako junior partner te kraje, które zaakceptują tę koncepcję i uzyskają w ten sposób pewien poziom i bezpieczeństwa i dobrobytu, godząc się jednocześnie na swój w istocie satelicki charakter. Pomysł ten to nic nowego, bo przecież jest on w rzeczywistości powrotem do niemieckiej koncepcji Mitteleuropy, tyle tylko że w obecnym wydaniu uzupełnionym o pozory, mające zaspokajać francuskie poczucie próżności.
Ponieważ jednak koncepcja ta wymaga w istocie zbudowania państwa ponadnarodowego, to szanse jej realizacji są znikome. Przede wszystkim dlatego, że to w tych właśnie krajach karolińskich operacja taka stałaby się jeszcze silniejszym paliwem dla ruchów odśrodkowych. Już dziś w Holandii czy Francji, wynik referendum – jeśliby do niego doszło – byłby raczej z pewnością taki sam jak w Wielkiej Brytanii. Niejasna jest perspektywa rozwoju sytuacji w Belgii, która funkcjonuje dziś w istocie jako kraj sztuczny, bowiem tylko unijne instytucje i ich pieniądze trzymają w jednym organizmie Flamandów i Walonów. We Włoszech również narasta zdecydowany sprzeciw wobec dzisiejszej Unii, a co dopiero wobec konstrukcji jeszcze silniejszej. Wreszcie koncepcja taka, zmiotłaby z powierzchni ziemi niemieckich chadeków, bowiem paliwo dostarczone takim pomysłem prawicowej AfD czy lewackim kontestatorom Unii byłoby niewyczerpane. To dlatego A. Merkel, choć ideowo przekonana do tego pomysłu, ma świadomość konieczności bardzo „długiego marszu” w realizacji tego pomysłu.
Niezależnie zwłaszcza we Francji i we Włoszech koła gospodarcze stały się głównymi orędownikami wyjścia ze strefy Euro. Przytłumione przez niemiecką machinę ekonomiczną wspieraną właśnie przez Euro, gospodarki tych krajów coraz bardziej duszą się w tym niedźwiedzim uścisku Berlina. Dlatego to właśnie z tych stron pochodzi dziś najsilniejsza presja, aby powstrzymać projekt owej sklejonej niemieckim Euro „unii karolińskiej”.
Oceniając zatem jako mało perspektywiczną szansę realizacji tego zamierzenia, nie można jednak wykluczyć że intensywne podnoszenie tej idei, stanie się narzędziem do opanowania przejściowego przywództwa w Unii oraz podporządkowywania sobie innych państw. Takie rozwiązanie jest dla Polski o wiele bardziej groźne, niż realna „unia karolińska”. Bowiem zakładając szansę realizacji projektu realnej „unii karolińskiej” z jego opisanymi wyżej gwarancjami, istniałaby przynajmniej szansa na uzyskanie jakiegoś poziomu bezpieczeństwa, stabilizacji i dobrobytu, choćby na okres przejściowy. Natomiast realizacja jedynie zewnętrznych objawów tego projektu, w postaci dyktatu niemieckiego żyrowanego przez Francuzów i Włochów, nie daje nam żadnych korzyści politycznych i gospodarczych ani gwarancji bezpieczeństwa, odbierając jednocześnie wszelką podmiotowość.
Dlatego właśnie należy użyć wszelkich możliwych środków, aby nie dopuścić do zbudowania surogatu „unii karolińskiej” wewnątrz Unii Europejskiej.
Niestety, ponieważ ta koncepcja ma pewne perspektywy jako potencjalnie jedyna metoda opanowania w krótkim przedziale czasu chaosu w Unii Europejskiej, istnieją poważne szanse że kraje członkowskie, zaniepokojone ewentualnymi konsekwencjami tego nieładu, mogą bezwiednie przyjąć to rozwiązanie traktując je jako prowizoryczne. Może ono jednak, jako sprawdzona prowizorka przetrwać dłużej, z wielkimi szkodami dla naszych interesów.
Polska perspektywa w UE
Nie ulega wątpliwości że opuszczenie Unii przez Wielką Brytanię jest dla Polski z wielu powodów fatalne. Choć można utyskiwać na pragmatyzm/egoizm polityki brytyjskiej z naszego, partykularnego punktu widzenia, to jednak stanowiła ona jedyny czynnik mogący okiełznywać w ramach Unii Berlin.
Dzisiaj przed polityką polską stoi fundamentalne wyzwanie, zdefiniowania swojej relacji i z Unią i z Berlinem, co właściwie coraz bardziej oznacza to samo.
Pomijając wszelkie brednie o historyczno-mistycznej partycypacji Polski we wspólnym projekcie europejskim, trzeba sobie dzisiaj odpowiedzieć na pytanie, o sens naszej dalszej obecności w Unii. Niezależnie od sympatii politycznych każdy obóz polityczny musi rozważyć, na podstawie doświadczeń ostatnich miesięcy, czy akceptuje sytuację w której wyalienowane i pozbawione demokratycznego mandatu ośrodki, mogą bezceremonialnie ingerować w wewnętrzne sprawy Polski. Dzisiejszym przeciwnikom PiS można poddać pod rozwagę sytuację, w której być może za kilka lat władzę w instytucjach unijnych przejmą prawicowi komisarze i to oni będą ćwiczyć niepisowski rząd tak, jak robi to dzisiaj z rządem PiSu lewacka kamanda brukselska.
Każdy kto zachował odrobinę rozumu i instynktu narodowego musi mieć świadomość, że skleszczona pozorną „unią karolińską” Unia, będzie coraz bardziej podążać w tym kierunku, a różne skrajne ideologie uzyskają w ten sposób znakomity mechanizm ingerowania w wewnętrzną sytuację junior partners.
Nie ulega wątpliwości że Polacy, decydując się na przystąpienie do Unii Europejskiej nie godzili się na takie praktyki działania. Tak naprawdę bowiem, zdecydowana większość Polaków traktowała przystąpienie do Unii w kategoriach szansy uzyskania realnej pomocy w odrabianiu cywilizacyjnych opóźnień wynikających z komunistycznej niewoli. Unijne pieniądze i know how miały pozwolić nam na szybkie dołączenie do grona wiodących państw europejskich.
Nie oceniając na tym miejscu co i jak w tej materii zrobiliśmy wskazać trzeba, że miarą pragmatyzmu Polaków w tej materii jest ich stosunek do wprowadzenia u nas Euro. Kiedy waluta ta połączyła większość krajów Unii i początkowo wydawało się, że nadała jej ona dodatkowej dynamiki, poziom społecznego poparcia dla zastąpienia złotówki nowym pieniądzem był olbrzymi. Kiedy ujawniły się jednak pierwsze oznaki kryzysu strefy Euro, a zwłaszcza okazało się, że jest to narzędzie leżące w istocie wyłącznie w interesie politycznym i gospodarczym Niemiec, a tracą na nim prawie wszyscy inni członkowie strefy, do tego popadając w monstrualne tarapaty na tle sytuacji w Grecji, Hiszpanii, Portugalii czy Irlandii, opinia publiczna w Polsce, wbrew nachalnej propagandzie euroentuzjastów, radykalnie się zmieniła. Dzisiaj tylko niewielkie niedobitki czytelników pewnego upadającego dziennika rwą się do tego by wprowadzić to samobójcze narzędzie.
Piszę o tym dlatego, że dzisiaj poziom akceptacji Polaków dla Unii należy do najwyższych w Europie. Ale pozostaje on w moim przekonaniu w ścisłym związku z trwającym absolutnym przekonaniem, że Polska ciągle korzysta finansowo na przynależności do Unii. Z tego punktu widzenia sytuacja ulegnie jednak już wkrótce radykalnej zmianie.
W 2016 roku nasz poziom płatności do budżetu Unii zbliżył się do poziomu otrzymywanych środków. Na razie jest to jeszcze wynikiem zapóźnienia polskich instytucji w realizacji programów unijnych. To zapóźnienie, przy obecnej konstrukcji wykorzystywania środków unijnych spowoduje, że w drugiej części okresu budżetowego z pewnością nie będziemy mogli uruchomić znacznej części środków dedykowanych nam pierwotnie. Ograniczenie to, przy rosnącej stawce składek do Unii (wraz z rosnącym szybciej niż w innych krajach PKB) spowoduje, iż bez konsekwencji Brexitu najpóźniej w ok. 2020-21 roku staniemy się płatnikami netto do budżetu Unii.
Brexit zmienia tę sytuację w jeszcze gorszym kierunku. Najpóźniej od początku 2020 roku do Unii przestaną wpływać brytyjskie składki. Spowoduje to konieczność gruntownej rewizji budżetu Unii na okres od 2020 do 2022, ale w istniejących parametrach nie tylko pozbawi nas dodatkowych, znacznych środków w istotnie zmniejszonym budżecie. Dodatkowo doprowadzi również do przekształcenia Polski – z uwagi na wielkość naszego PKB – w jednego z głównych płatników netto.
Polacy na taką sytuację nie są psychicznie przygotowani, ale wydaje się że również większość elit politycznych nie do końca rozumie tę sytuację. Jeśli wrócić do przykładu Euro to można się spodziewać, że za 2 -3 lata, kiedy Polacy uświadomią sobie tę jakościowo nową sytuację, staną się szybko bardzo eurosceptyczni. W mojej ocenie proces ten przebiegnie tak szybko, jak szybko doszło do zdecydowanego dystansu Polaków do wspólnej europejskiej waluty.
Oczywiście, można byłoby przyjąć, iż skoro nasza pozycja finansowa w Unii zmieniłaby się w taki sposób, to w ślad za tym powstałaby teoretycznie szansa na zwiększenie naszych wpływów w Unii. Hipotetycznie w ustabilizowanej Unii, bądź nawet w realnej „unii karolińskiej”, mogłoby to mieć rzeczywiście istotne znaczenie. Jednak w ramach pozornej „unii karolińskiej”, opierającej się na dyktacie Niemiec żyrowanym przez Francuzów i Włochów, nie ma szansy na nasze paralelne wzmocnienie polityczne. Tym bardziej, że owo wzmocnienie nie będzie przecież efektem realnego zbliżenia się naszego potencjału do Niemiec czy Francji, ale wyłącznie funkcją ogólnego osłabienia Unii, wskutek wyjścia Brytyjczyków.
Przed Polską stoi zatem w ramach Unii bardzo zła alternatywa. Sprowadza się ona z jednej strony, do zaakceptowania swojej wasalnej pozycji wobec Niemiec i ich karolińskich sojuszników z założeniem, iż ich wielkoduszność da nam określone przywileje, choć nie uzyskamy w zamian za to żadnych gwarancji bezpieczeństwa. Z drugiej zaś strony jest to próba skazanego raczej na niepowodzenie, budowania swojej pozycji w opanowanej przez Niemców Unii przy świadomości tego, że będzie to Polskę kosztowało coraz więcej wpłacanych do Brukseli pieniędzy.
Trzeba zatem już dziś rozpocząć poważną debatę, na temat tego czy, a jeśli tak, to w jakiej Unii Europejskiej Polska miałaby pozostać, a jednocześnie rozważyć, czy istnieją szanse na stworzenie realnej alternatywy dla tego rozwiązania. Nie można wykluczyć, że potrzeba realizowania alternatywnych koncepcji powstanie szybciej niż nam się wydaje.
Kolejna znakomita analiza. Gratulacje i czekam na więcej!
Bardzo dziękuję za taką ocenę.
Wygląda na to, że nic dobrego na nas w Unii nie czeka. Najważniejsze jednak, że nie możemy już w bliskiej perspektywie liczyć na jakieś wielkie pieniądze, a jednocześnie musimy coraz bardziej podporządkowywać się temu, co jest nam obce. No to po co nam to ? Czy my naprawdę chcemy żeby na naszych ulicach działo się to samo co w Niemczech czy we Francji ?
Zgadzam się z tym, że na wielkie pieniądze z Unii, ani nawet na niewielkie liczyć nie możemy. Możemy za to liczyć na coraz to nowe połajanki i coraz silniejszy dyktat. Sytuacje ewoluuje w kierunku RWPG i warto to mieć na uwadze.
Będą nas pompować ci brukselscy cwaniacy. Tacy co to jak Tusk czy Bieńkowska zaprzedali polskie interesy i za nowe srebrniki handlują Polską.
To prawda, trudno liczyć na to, że ci ludzie okażą się wrażliwi na polskie interesy.
W tych warunkach i na takich zasadach oby jak najkrócej. Dość dyktatu brukselskich pijawek.
Niestety, w Brukseli ciężko pracują na to, aby zniechęcić nas do Unii Europejskiej.
W obecnej sytuacji scislych powoazan gospodarczych potrzeba nam jedynie dostepu do rynku UE. Nawet nie potrzrba swobody osiedlania sie na terenie UE. Polska jako wiodacy kraj slowianski spokojnie pokryje swoje zapotrzebowanie na osadnikow, bez potrzeby sprowadzania arabow. To oznacza ze jako krajbezpieczny i praktycznie monoetniczny bedziemy atrakcyjni dla inwestycji zagranicznych. Polityka Niemiec dowodzi ze nie licza sie oni z naszym zdaniem i naszymi interesami. To oznacza ze o ile nie mamy finansowych benefitow z uczestnictwa w UE, nie jest nam ten klub potrzebny.
Jednak jak pokazują negocjacje z Brytyjczykami, owo „jedynie dostęp do rynku” nie jest takie proste. Trzeba jednak mozolnie budować alternatywy, bowiem dzisiejsze uzależnienie polskiej wymiany handlowej od Niemiec i od całej Unii stawia nas w trudnej sytuacji.
Pan komisarz Oettinger z pewnością zadba o to, aby Polska została odpowiednio ukarana przez światłą Brukselę za swoją krnąbrność. Nasza obecność w tym towarzystwie przestaje mieć sens. Będziemy im płacić za to, że będą nam dyktować jak mamy żyć. Ja tego nie chcę.
Komisarz Oettinger już dał wyraz swojej „sympatii” wobec Polski, więc raczej nie należy mieć złudzeń co przygotuje.
Znakomita analiza. Kolejna. Dzięki za takie klarowane wyłożenie istoty problemów.
Dziękuję bardzo.
Oby jak najszybciej nastąpił POLEXIT
Na razie można powiedzieć, że to Bruksela i jej liderzy robią wszystko, by Polaków przekonać do POLEXIT-u.
Wierzyć się nie chce, że ten tekst powstał trzy lata temu. Panie Profesorze, szacun wielki.