Wszystkie wpisy, których autorem jest g.k.m.gorski

Ciężko chora Temida

Poprzednie teksty nieuchronnie prowadziły nas do poświęcenia uwagi stanowi w jakim znajduje się obecnie polski system sądownictwa. Nie jest dziełem przypadku, że owa trzecia władza, kiedy przychodzi jej poruszać się w realiach tzw. normalnego życia, okazuje swoją całkowitą bezradność i kompletne oderwanie od rzeczywistości. W ciągu ostatnich dwóch lat obserwujemy niekończący się serial nieporadności i ignorancji najświatlejszych przedstawicieli polskiej Temidy, oddelegowanych do odpowiedzialności za przebieg polskich wyborów. To właśnie sędziowie ponoszą całkowitą odpowiedzialność za funkcjonowanie polskiego systemu wyborczego, bowiem najważniejsze organy tego systemu, kompletowane są właśnie z sędziów. Trudno o wyraźniejsze dowody skrajnej niekompetencji i niezdolności do zorganizowania najprostszych procedur, niezbędnych do cywilizowanego przeprowadzania wyborów. Jesteśmy pośmiewiskiem nawet na tle krajów afrykańskich czy azjatyckich, gdzie nie można przecież korzystać w takim stopniu jak w Polsce ze zdobyczy nowoczesnych technologii. Do rangi symbolu ilustrującego „sędziowską mentalność” w dzisiejszej Polsce urastają zabiegi tego środowiska, zmierzające do wyzgzekwowania tzw. ciszy wyborczej w internecie, zwłaszcza na Facebooku czy na Twitterze.

Dlaczego tak się dzieje, jakie są powody tego, że każdy kto zetknie się ze środowiskiem sędziowskim i skutkami jego działalności niemal w każdej dziedzinie życia, ma poczucie otarcia się organizm głęboko toczony przez najstraszliwszy nowotwór ?

Przyczyn tego zjawiska szukać trzeba w latach tzw. demokratycznego przełomu. Wtedy to wicemister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowiekieckiego prof. Adam Strzembosz, sformułował dwie doktryny. Po pierwsze, znając doświadczenia okresu totalitarnego, w którym tzw. niezależność sądów i niezawisłość sędziowska były pojęciami całkowicie teoretycznymi, bowiem sądy i sędziowie byli częścią zorganizowanego aparatu totalitarnej przemocy, uznał iż należy stworzyć takie rozwiązania prawno – ustrojowe, które zapewnią sędziom całkowitą gwarancję ochrony przed jakimkolwiek politycznym naciskiem. Po drugie uznał, iż środowisko sędziowskie ma dość sił, aby poprzez stworzone mechanizmy prawne doprowadzić do samooczyszczenia się z ludzi, którzy w sposób oczywisty sprzeniewierzali się zasadom niezależności i niezawisłości.

Dzisiaj, po upływie ćwierć wieku możemy śmiało stwierdzić, iż te niezwykle szlachetne przeświadczenia zostały ciężko zbrukane rzeczywstością III RP. Podsumowaniem stanu niezależności sądów było zdemaskowanie prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku, który z gorliwością porównywalną z entuzjazmem sędziów stalinowskich odczytywał oczekiwania pod adresem „swojego” sądu, ze strony premiera Tuska, z którym pasjonował się osiągnięciami piłkarzy trójmiejskich. Zarówno ten okazany skrajny serwilizm i klientyzm polityczny, ale przede wszystkim całkowita niezdolność sędziów apelacji gdańskiej do pozbycia się takiej figury ze swego środowiska – sędzia Milewski orzeka jak gdyby nigdy nic, tyle że za karę w sądzie rejonowym – pokazuje całkowite fiasko idealistycznych założeń niezwykle szlachetnego człowieka, jakim bym prof. Adam Strzembosz. Do tego zorganizowany „wymiar sprawiedliwości” spod znaku rządzącej wtedy formacji, do dziś ściga dziennikarza, który tę haniebną sprawę wywołał i ujawnił.

Przykład powyższy nie jest wyjątkiem – jest regułą, z którą mieliśmy i mamy ciągle do czynienia. Polskie sądy nie są bowiem niezależne. Przeciwnie, są całkowicie i totalnie, zależne od władzy politycznej, a poziom tego uzależnienia przekracza wszelkie ramy konstytucyjne. Zależność sądów od władzy politycznej ma miejsce w najbardziej wrażliwym obszarze – w zakresie całkowitego podporządkowania sądownictwa władzy wykonawczej i ustawodawczej w obszarze finansowym. Budżet sądownictwa, administrowanie nim i realizowanie go na poziomie przeciętnego sądu w Polsce, należy do wyłącznej decyzji czynników politycznych. Nawet poszczególni dyrektorzy administracyjni sądów każdego szczebla, nie wyłączając Sądu Najwyższego, są politycznie uwikłanymi i uzależnionymi urzędnikami. Do rangi symbolu urasta fakt, iż model ten stworzony został ostatecznie przez jednego z ministrów sprawiedliwości w rządzie Tuska, który po odejściu z urzędu wykorzystał sieć powołanych przez siebie w większości dyrektorów sądów do spektakularnego rozwoju swojej kancelarii. To przecież ci urzędnicy podlegający ministrowi decydują o wysokości wynagrodzeń sędziów, o przyznawaniu im premii i dodatków, przydzielają im służbowe samochody, kupują im meble, remontują gabinety bądź budują nowe siedziby, w których fundują różne nowoczesne „zabawki”, „organizują” środki na „wczasy pod gruszą” czy na wyjazdy „integracyjne” do atrakcyjnych krajów. Są tak naprawdę panami ich losów i nie wahają się korzystać z tego stanu rzeczy.

Z drugiej strony jednak, sądy mają całkowitą i nieograniczoną swobodę w decydowaniu o losach karier sędziów. W tym zakresie państwo polskie, jako de facto jedyne, znane mi tzw. państwo cywilizowane, oddało tę będącą przecież jedną z fundamentów realnej równowagi władz kwestię, w wyłączną domenę „środowiska”. Nie ma w Polsce de facto żadnego czynnika w państwie, który może wpłynąć na awans bądź degradację sędziego, poza jego własnym środowiskiem. Polski minister sprawiedliwości, jako jedyny bodaj w Europie, nie ma żadnego realnego instrumentu aby nie dopuścić do wykonywania tego zawodu przez osobę która w oczywisty sposób nie spełnia wymogów moralnych aby być sędzią, zaś polski prezydent jest jedynie ubezwłasnowolnionym notariuszem decyzji środowiska sędziowskiego. Musi powołać na urząd każdego sędziego, którego „zarekomendune” mu właśnie owo środowisko. W ten sposób, społeczeństwo polskie jest pozbawione jakiegokolwiek wpływu na to, kto zostaje sędzią, kto awansuje i jak jest karany ten, kto sprzeniewierza się temu zawodowi.

Casus sędziego Milewskiego jest kwintesencją tej opisanej wyżej paranoi ustrojowej. Ustrojowe usytuowanie sądownictwa, jego relacja do władzy wykonawczej i ustawodawczej w III RP wymagają natychmiastowej, gruntownej zmiany. Absolutnie niezbędne jest wprowadzenie takich rozwiązań, dzięki którym możliwa stanie się realna kontrola społeczna nad sądownictwem i sędziami. Nie do zaakceptowania jest doktryna, w myśl której w państwie demokratycznym, istnieje pełniąca niezwykle ważne funkcje publiczne kasta, wyłączona z jakiejkolwiek odpowiedzialności za swoje działania i zaniechania, a wystawiona poprzez nieformalne i ukryte mechanizmy, na sankcjonowane prawem oddziaływanie niejawnych czynników.

To zadanie nie powinno dzielić elity politycznej, bowiem jak od lat powtarzam w różnych miejscach, jest tylko kwestią czasu kiedy każdy z nas stanie się ofiarą „niezawisłości sędziowskiej”.

W kolejnych tekstach skupię się pokazaniu innych machanizmów choroby i narzędziach zmiany toczonej rakiem Temidy.

Polskie prawo do naprawy

Ostatni wpis poświęcony prokuraturze, wywołał znowu falę komentarzy, które jednak przenosiły ciężar zainteresowania ze spraw ustrojowo – organizacyjnych, na kwestie czysto personalne. Jest prawdą, że wszystko zależy od ludzi, ale jest też prawdą, że ludzie funkcjonujący w złych strukturach i posługujący się złymi narzędziami, zwykle zdecydowanie częściej przynoszą złe owoce. Dlaczego tak się dzieje ? Dzisiejsze uwagi winny chyba poprzedzać ostatnie teksty, bowiem bez tej generalnej refleksji, dyskutujemy jedynie o nieuchronnych rezultatach czegoś, co można byłoby określić grzechem pierworodnym.

Zaczynałem swoje rozważania na blogu od refleksji co do materii konstytucyjnej mając nadzieję, że wybory stworzą możliwość podjęcia tego zagadnienia. Wydaje się, że szansa taka istnieje, ale wymaga to naprawdę poważnej refleksji nad stanem naszego państwa i zdecydowanej woli zakończenia okresu jego teoretycznego istnienia.

Konsekwencją chorobliwego stanu ustrojowego naszego państwa, jest porażająca choroba jego fundamentu prawnego. Prawo, czy nam się to podoba czy nie, jest podstawą funkcjonowania państwa i każdego obszaru życia społecznego, gospodarczego, kulturalnego, etc. Bez dobrego, racjonalnego prawa, żadne państwo, żadne społeczeństwo nie może funkcjonować normalnie.

W Polsce stan owego corpus iuris jest tragiczny, ale nawet to słowo nie oddaje jak się zdaje istoty rzeczy. Co roku polski parlament uchwala w granicach 25.000 stron przepisów prawa, z których większość jest n-tą z rzędu nowelizacją „kompleksowo uregulowanego zagadnienia”. Jeśli dodamy do tego dziesiątki tysięcy stron prawa unijnego, tworzonego z mozołem w Brukseli, a przecież obowiązującego w Polsce w wielu obszarach już bezpośrednio, to otrzymujemy obraz jakiegoś monstrualnego Lewiatana, który z każdym rokiem we fragmentach obumiera, ale jednocześnie odbudowuje obumarłe członki w jeszcze większym i gorszym wymiarze.

Żyjemy w totalnie przeregulowanym prawnie świecie, w którym już nikt nie jest w stanie zapanować nad rezultatem tych prac. Prawie nikt. W tym chaosie są bowiem tacy, którzy na tym oczywiście korzystają. By to zilustrować wrócę po części do rozważań o prokuraturze. W tym roku weszła w życie kolejna w ostatnich latach potężna nowelizacja kodeksu postępowania karnego. Przepisy te są fundamentem działania prokuratury. Prokuratura do ostatniej chwili robiła wszystko, aby odwlec ich wejście w życie w czasie. Co ciekawe, podobnie nadludzkie wysiłki czynili sędziowie, którzy mieli świadomość iż nowe procedury, będą w istocie paraliżować ich pracę. Pomyślicie Państwo, że w takim razie największymi orędownikami wejścia w życie byli adwokaci. Otóż i oni walczyli o to, by przepisy te nie wchodziły w życie. No to pewno przestępcy byli tym zainteresowani ? Ci w większości nie wiedzieli o co chodzi, ale już wkrótce przekonają się, że i dla nich jest to zmiana na gorsze. Powstaje zatem pytanie, kto, dlaczego i w czyim interesie przeforsował w Polsce fundamentalną rewizję postępowania karnego. Przecież nie chodziło o to, że twórcy tej „reformy” zapatrzyli się w fajne amerykańskie filmy, gdzie są takie fajne procesy i postanowili żeby w Polsce było też tak fajnie. Mam w tej materii swoje przemyślenia, ale jestem przekonany że już wkrótce media, które dzielnie sekundowały tej fajnej zmianie, będą hamletyzować, jak to weszliśmy w kolejną fazę paraliżu polskiego wymiaru sprawiedliwości. Wtedy okaże się, że przy okazji załatwienia kilku wąskich, partykularnych interesów – które za chwilę się objawią – tak naprawdę jedynym zyskującym jest czynnik zewnętrzny. Bo przecież tylko czynniki zewnętrzne w ostatecznym rozrachunku czerpią korzyści z kolejnej fazy destrukcji wewnętrznej polskiego państwa.

Dzisiaj załatwienie na drodze legislacyjnej jakiejś drobnej sprawy jest dziecinnie proste. Przśledźmy ten proces.

Najpierw pojawia się „problem społeczny”. Nagle, niemal wszystkie media dostrzegają ów „problem”. I okazuje się, że „problem” istnieje, bo mamy „niedoskonałe prawo”. No to trzeba zmienić prawo. Powstaje „zespół” czy „komisja” i pracuje nad „problemem”. Oczywiście problemem zmiany prawa, bo żadne inne aspekty „problemu” zwykle nie są istotne. Któż jest w takim „zespole”. Oprócz jakichś ministerialnych urzędników są oczywiście fachowcy. Zwykle są to „uczeni”. Ci uczeni albo byli, albo są, albo będą wkrótce sędziami sądów powszechnych czy administracyjnych. Ich koledzy już tam są. Razem pisali bądź piszą komentarze, do owych niedoskonałych przepisów prawa. Komentarze, które są wydawane w wersjach papierowych i elektronicznych przez potężnych wydawców. Ci wydawcy są w Polsce właściwie trzej – amerykański, holenderski i niemiecki. Dla nich owe 25.000 stron prawa uchwalanego co rok jest racją istnienia.

Do „zespołu” dopraszani są też sędziowie, którzy będą stosować prawo. Oni już na tym etapie dbają o to, by w przyszłości można było z tych zmian wyciagać korzyści. Jeśli jedyną formą legalnego dorabiania poza pracą akademicką, jest w ich przypadku pisanie komentarzy dla owych wydawnictw i prowadzenie szkoleń z nowych regulacji, to rozumiemy że jest wspólny interes w tym, aby zmiany nie były nawet bardzo dogłębne, ale by były one ciągłe. Najlepiej co roku w każdej dziedzinie. Wtedy każdy urząd, każda firma, każdy prawnik musi co roku kupić „aktualizację” systemu prawnego.

Kiedy „zespół” się umozoli, sprawa przechodzi przez parlament. Tam już mało kto wie o co chodzi, więc wystarcza odpowiednio wyszkolić posła, który ma instrukcję jak głosować poszczególne poprawki przez posłów z klubów większości parlamentarnej. Jasne, zdarzają się niespodzianki, poseł przewodnik się pomyli lub zapomni, ktoś zgłosi poprawkę, która przypadkiem przejdzie, bywa że pojawiają się problemy w senacie. Ale w końcu nawet prezydent podpisuje 99% owoców pracy owych „zespołów”, które załawtiają „problem”.

Mamy nowe prawo, ale i tak za chwilę okazuje się, że „problem” istnieje nadal i odkrywają go te same media, które to jakiś czas temu święciły triumf, że doprowadziły poprzez zmianę prawa do jego rzekomego załatwienia.

Już ten dość uproszczony schemat – każdy może go zweryfikować na dowolnie wybranym konkretnym przykładzie – pozwala nam zidentyfikować różnych profitentów tak prowadzonej legislacji. Bez tych profitentów nie mógłby on oczywiście istnieć w tej postaci. I w tym zakresie można dokonać już pierwszych zmian, bowiem nawet na tym poziomie możemy osiągnąć olbrzymi postęp w dziele umacniania państwa, a nie jakichś dobrze obecnie uposażonych koterii.

Ale to tylko pierwszy krok, bowiem najważniejsze jest to, aby tak ważna, fundamentalna dziedzina życia państwa i społeczeństwa nie była nam meblowana z zewnątrz, poprzez narzędzia znajdujące się wewnątrz. Trzeba naprawdę naprawić polskie prawo, zaczynając od naprawy procesu stanowienia polskiego prawa. To będzie prawdziwy dowód na to, iż Polska jest rzeczywiście suwerenna.

Bezmiar sprawiedliwości

W poprzednim tekście poruszyłem ważne kwestie dotyczące polskiej armii, a ściślej systemu dowodzenia nią. Do kwestii związanych z obronnością państwa jeszcze wrócę, teraz chciałbym jednak w kilku kolejnych tekstach rozważyć różne aspekty funkcjonowania szeroko pojętego wymiaru sprawiedliwości.

Rozpocząć należy od obszaru, w którym nagromadziło się najwięcej patologii i który wymaga najszybszego, nowego uregulowania. Chodzi tu rzecz jasna o usytuowanie oraz rozwiązania strukturalno – organizacyjne w polskiej prokuraturze.

Obecnie obowiązujący model prokuratury, jest pożałowania godnym dzieckiem Tuska i jego ówczesnego ministra sprawiedliwości Ćwiąkalskiego. Było to rozwiązanie, którego celem było „odpolitycznienie” prokuratury, co wedle twórców owych rozwiązań było reakcją na rzekomo skrajne upolitycznienie prokuratury w okresie rządów PiS, a wcześniej SLD. W konsekwencji przyjęto model całkowitego zautonomizowania prokurtury względem wszystkich innych ośrodków władzy w państwie.

Model ten był w dużym stopniu powieleniem koncepcji obowiązującej w schyłkowej fazie PRL (przedsolidarnościowej), gdzie prokuratura została wręcz skonstytucjonalizowana jako odrębna władza w państwie socjalistycznym. Tyle tylko, że w warunkach kierowniczej roli komunistycznej monopartii PZPR, rozwiązanie formalno – prawne i tak nie miało większego znaczenia, bowiem w rzeczywistości każda tego typu władza była jedynia atrapą dla bezpośrednich rządów partyjnych sekretarzy w każdej dziedzinie.

W nowym rozwiązaniu firmowanym przez PO, pojawiła się w istocie czwarta władza, która jednak w przeciwieństwie do pozostałych, konstytucyjnie wyodrębionych i przynajmniej w części ustawodawczej i wykonawczej poddanych kontroli społecznej, znajduje się praktycznie poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą. Formalnie jedynie, kontrolę nad wyborem Prokuratora Generalnego posiada Prezydent, jednak jest on w istocie zakładnikiem dwóch kast – z jednej strony prokuratorów właśnie, którzy wyłaniają swojego kandydata, z drugiej zaś strony kasty sędziowskiej, która wyłania drugiego kandydata. Prezydent zatem, dokonując wyboru, jest skazany albo na kompletne zautonomizowanie prokuratury (gdy wybierze kandydata prokuratorów), bądź na wprowadzenie do tej kasty przedstawiciela drugiej grupy. Skutki takiej operacji widać po kończącej się kadencji prokuratora Seremeta, która jest najbardziej dojmującym na co dzień dowodem klęski koncepcji Ćwiąkalskiego i Tuska.

Aby odpowiedzieć sobie na pytanie, jak powinien być skonstruowany model prokuratury, trzeba wiedzieć po co ta instytucja w ogóle istnieje. Nie trzeba być wielkim specem od historii wymiaru sprawiedliwości, aby ustalić iż prokuratura istnieje po to, by w imieniu rządzących realizować określoną politykę w zakresie ochrony porządku publicznego. Tak było, jest i będzie i w państwie demokratycznym, jest to jedyny model który może być rozważany. Rząd demokratyczny, opierający się na mandacie społecznym pochodzącym z wyborów, wśród najważniejszych zadań które realizuje, ma właśnie ochronę tego porządku. Rząd który nie realizuje tego zadania, jest w istocie niepotrzebny, bo przecież społeczeństwo na pierwszym miejscu wśród swych potrzeb ma właśnie życie i funkcjonowanie w warunkach spokoju wewnętrznego i pewność, że ktoś tego ładu strzeże.

Jednym z najważniejszych narzędzi którymi rząd dysponuje, jest prokuratura. Owo narzędzie jest zatem z natury rzeczy skrajnie upolitycznione i tak po prostu być musi. Wtłaczanie w umysły bredni o upolitycznieniu prokuratury służy wyłącznie temu, aby tworzyć ułomne rozwiązania w rodzaju obowiązujacych obecnie. Ich skutek jest taki, że skrajnie zautonomizowana prokuratura, realizuje własne, oportunistyczne cele, nie podlegające żadnej kontroli społecznej. W konsekwencji, prokuratora, wyposażona w niezwykle niebezpieczne narzędzia, ma pełną swobodę w funkcjonowaniu poza państwem, poza demokratyczną kontrolą.

Oponenci takiego widzenia sprawy wskazują, że w tym rozwiązaniu to rządzący uzyskują niebezpieczny instrument realizowania niekoniecznie demokratycznych celów. Tę groźbę można jednak usunąć poprzez stworzenie odrębnej instytucji – sędziów śledczych bądź specjalnych prokuratorów – wyposażonych w odpowiednie instrumenty w stosunku do rządzących, którzy nadużywają prokuratury do własnych interesów. Takie rozwiązania są znane w utrwalonych demokracjach i niezwykle skuteczne. Przypomnieć można najnowszą historię Włoch, gdzie najbardziej spetryfikowany i skorumpowany przez lata system rządów, upadł w krótkim czasie wskutek działań niezależnych prokuratorów, na których owa kasta rządząca nie miała żadnego wpływu. W USA Kongres ma prawo powoływać prokuratorów specjalnych, mogących prowadzić śledztwa nawet przeciwko Prezydentowi. Podobne instytucje mogą powstać w Polsce gwarantując, że żaden rząd nie tylko nie będzie nadużywać prokuratury do walki o niejasne interesy, ale również i to, że tacy niezależni inwestygatorzy będą mieli skuteczne instrumenty do pozbawienia takich ludzi władzy.

Najgorszym jednak rozwiązaniem jest trwanie w obecnej patologicznej strukturze, prowadzącej całkowitego zamazania odpowiedzialności prokuratorów za ich działania, a właściwie upowszechnione jako standard funkcjonowania zaniechania. W strukturze, w której wyłoniony w demokratycznych wyborach parlament i rząd nie posiadają realnych instrumentów kompleksowej ochrony porządku publicznego, skutkiem jest niemożność pociągania do politycznej odpowiedzialności jakiegokolwiek ośrodka w państwie, za istniejący w tym obszarze stan rzeczy. Taki model, w którym władza (choćby demokratycznie wybierana) nie ponosi odpowiedzialności, jest zaprzeczeniem realnej demokracji, a w rzeczywistości staje się rajem dla przede wszystkim najlepiej zorganizowanej, a więc najbardziej niebezpiecznej, zorganizowanej przestępczości a także różnych „układów” (w tym także lokalnych) oraz ośrodków obcych.

Potrzeba zmian w tej dziedzinie jest więc olbrzymia. Trzeba mieć nadzieję, że w toku prac nad nowym modelem strukturalnym polskiej prokuratury, uda się – w interesie polskiego państwa i polskich obywateli – porzucić demagogię i gierki polityczne służące w istocie obcym interesom, a w konsekwencji stworzyć wartościowe nowe rozwiązania.

Armia potrzebuje jednego dowódcy.

Z rozważań w poprzednich tekstach wynika, iż Polska w ciągu najbliższych lat może stanąć wobec poważnych wyzwań zewnętrznych. Błędy dotychczasowej polityki zagranicznej, bagatelizowanie oczywistych zagrożeń, osłabianie własnego potencjału obronnego, bezrefleksyjne zaufanie w lojalność naszych sojuszników (?), to wszystko spowodowało, że gwałtownie zmieniająca się na naszą niekorzyść sytuacja międzynarodowa w najbliższym sąsiedztwie, skutkuje zwiększeniem zagrożenia naszego niepodległego bytu. Musimy być przygotowani na to, że nawet najlepiej prowadzona dyplomacja, może nie stawić czoła owym zagrożeniom. Czy w takiej sytuacji możemy liczyć na to, że zdołamy w minimalnym choćby zakresie stawić czoła naszym przeciwnikom ?

Oprócz rozbudowy własnego potencjału obronnego i wzmocnienia więzi z wiarygodnymi sojusznikami, potrzebny jest również klarowny system kierowania armią, a właściwie całym wysiłkiem obronnym państwa, tak w sytuacji zagrożenia wojennego jak i, zwłaszcza w trakcie trwania działań wojennych. Czy taki system Polska posiada w tej chwili ? Niestety, trzeba z całą odpowiedzialnością stwierdzić że nie. Obecnie odpowiedzialność za kierowanie wysiłkiem obronnym państwa i kierowanie armią, jest rozłożona przynajmniej na pięć ośrodków. Nie ulega wątpliwości, iż jest to system dla polskiej armii zabójczy.

Podstawową odpowiedzialność za kierowanie wysiłkiem obronnym państwa ponosi dziś minister obrony narodowej, który w ramach rady ministrów kieruje całokształtem działalności sił zbrojnych. Bezpośrednie dowodzenie siłami zbrojnymi podzielone zostało na dwa ośrodki – dowódcę generalnego sił zbrojnych, który dowodzi armią w okresie pokoju oraz dowódcę operacyjnego sił zbrojnych, który ma dowodzić armią na wypadek działań wojennych. Do tego mamy jeszcze Szefa Sztabu Generalnego, który również odpowiada za przygotowywanie sił zbrojnych do wysiłku wojennego. Nie należy w końcu zapominać o Prezydencie Rzeczypospolitej jako zwierzchniku Sił Zbrojnych oraz jego Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie  kształtowana jest także polityka obronna państwa.

Obecny kształt struktury dowodzenia wysiłkiem obronnym państwa jest owocem pomysłów powstałych w otoczeniu B. Komorowskiego, już w reakcji na zagrożenia z wynikające z rozwoju sytuacji na Ukrainie. Niestety wypracowana koncepcja jest tragicznym nieporozumieniem. Rozproszenie kompetencji i odpowiedzialności i brak przejrzystego rozłożenia zadań, to najgorsze z możliwych rozwiązań. Podstawowy pomysł, polegający na rozdzieleniu dowództwa armii oraz rozdzieleniu faz dowodzenia na okres pokojowy i okres wojenny z wykreowaniem dwóch dowódców, jest skrajnie złym rozwiązaniem. W okresie rosnącego zagrożenia, nie ma już istotnych różnic pomiędzy zadaniami armii w okresie pokojowym i w okresie wojennym. Przeciwnie, cały wysiłek organizacyjny, planistyczny i szkoleniowy w okresie pokojowym, musi być podporządkowany potencjalnemu zagrożeniu.

Nie trzeba dodawać, że potrzeba jednolitego dowodzenia siłami zbrojnymi, nie pojawia się po raz pierwszy w polskiej historii. Była wielkim problemem Rzeczypospolitej w okresie, kiedy wojskami dowodzili hetmani i realizowali rozbieżne cele i przedsięwzięcia. Był to wielki problem w okresie obu wielkich zrywów narodowych – w czasie powstania listopadowego oraz powstania styczniowego. Wreszcie po 1921 roku był to problem najwyższej wagi i stał się on jedną z głównych przyczyn zamachu majowego.

Przypomnieć należy, że w 1926 roku wprowadzony został z inicjatywy marsz. Józefa Piłsudskiego nowy model organizacji dowodzenia armią polską. Na czele wojska stał Generalny Inspektor Sił Zbrojnych, który w momencie wybuchu wojny stawał się automatycznie Naczelnym Wodzem. Generalny Inspektor pracował z Inspektorami Armii, którzy przygotowywali się do dowodzenia związkami operacyjnymi w okresie wojny oraz ze Sztabem Głównym, który koordynował całość wysiłku obronnego państwa. Minister Spraw Wojskowych zobowiązany był do wykonywania żądań i wniosków wojska, związanych z przygotowaniem obronnym państwa. Ministrowie Komunikacji oraz Poczt i Telegrafów, a także w zakresie funkcjonowania przemysłu obronnego Minister Przemysłu i Handlu, byli zobowiązani do wykonywania oczekiwań wojska. Pod adresem pozostałych ministrów Generalny Inspektor oraz Szef Sztabu mogli przedstawiać wiążące postulaty związane z potrzebami wojennymi.

Ten system – niezależnie od ocen kampanii wrześniowej – generalnie zdał egzamin. Koncentracja kompetencji i odpowiedzialności w jednym ośrodku jest z pewnością najlepszym rozwiązaniem także i dzisiaj. Nie stoi ona w sprzeczności z podstawowym założeniem państwa demokratycznego – cywilną kontrolą nad armią. Ten standard, obowiązujący w państwach Sojuszu Atlantyckiego, nie powinien realizować się poprzez rozproszenie funkcji dowodzenia w armii pomiędzy różne ośrodki. Do tego ośrodki te, sparaliżowane są kadencyjnością najważniejszych funkcji, co dodatkowo powoduje komplikacje i uniemożliwia ciągłość działania, tak potrzebną w dzisiejszych warunkach. Oczywiście źle pojęty koncept cywilnej kontroli, może się świetnie realizować w takich warunkach. Armia której dowodzenie jest rozproszone, może być łatwiej kontrolowana przez cywilów. Jednak wiara w to, że może ona dobrze przygotować się do wojny, a później w czasie tej wojny spełnić oczekiwane od niej zadania, jest próżna. Nie ma takiej możliwości.

W warunkach polskich, całkowicie wystarczająca jest kontrola cywilna nad armią, wykonywana przez Zwierzchnika Sił Zbrojnych, a więc Prezydenta Rzeczypospolitej. Prezydent jest wybierany w wyborach powszechnych, po pięciu latach jego mandat podlega demokratycznej kontroli ze strony społeczeństwa. Po maksymalnie dwóch kadencjach, a więc dziesięciu latach, funkcję tę musi objąć nowa osoba. Nie brakuje więc silnego mandatem społecznego zaufania, a jednocześnie (jak pokazały ostatnie wybory) skutecznie nadzorowanego przez to społeczeństwo, ośrodka cywilnej kontroli nad armią. I to wystarczy.

Zadbajmy zatem o to, aby nasza, i tak silnie osłabiona eksperymentami Tuska i Klicha armia, uzyskała jednolite kierownictwo zarówno na czas pokoju jak i na czas wojny. Wszystkie doświadczenia historii pokazują, iż tylko taka armia jest w ogóle zdolna do jakichkolwiek skutecznych działań w czasie wojny. Do tego przeprowadzenie zmian w tym niezbędnym zakresie, kosztuje najmniej, ale jednocześnie przynosi najwięcej oszczędności. Nie ulega bowiem wątpliwości, że przy takim rozproszeniu ośrodków decyzyjnych, zarówno tempo podejmowania najważniejszych rozstrzygnięć, jak i ich cena, są niebezpiecznie wysokie.

Armia polska potrzebuje jednego dowódcy i jest najwyższy czas, aby zrealizować tę potrzebę.

 

O co toczy się gra?

Rosyjska interwencja w Syrii uznawana jest przez wielu komentatorów jako uwertura do III wojny światowej. Nie można wykluczyć takiego scenariusza, choć jest oczywiste że dla Putina ten ruch, po niepokojącej stagnacji na Ukrainie, był jedyną szansą na zmniejszenie skutków wewnętrznych upadku rosyjskiej gospodarki. Z tego punktu widzenia plan się powiódł, bowiem popularność Putina poszybowała na poziom 90%.

Jednak nie był to wyłączny powód rosyjskiego zaangażowania w Syrii. Rosja weszła bardzo mocno do gry o nową architekturę układu globalnego. Rozwój sytuacji w Syrii i w Azji Centralnej, zadecyduje bądź to o utrzymaniu obecnego układu sił na świecie bądź stanie się uwerturą do fundamentalnej rekonstrukcji tego układu. Niestety, takie zasadnicze zmiany rzadko zachodziły w drodze pokojowej.

Obecny układ sił opiera się jeszcze na amerykańskiej sile militarnej, która jako jedyna jest w stanie kontrolować globalną wymianę handlową. Ta wymiana handlowa odbywa się w przytłaczającej części drogą morską, zatem amerykańska zdolność do kontroli wszystkich szlaków morskich na świecie, stanowi podstawę amerykańskiej dominacji. Amerykanów wspieraą w tym zakresie Brytyjczycy i w tym sensie można mówić o trwałości tego układu od przynajmniej XVIII wieku.

Rosja aspirująca do powrotu do roli supermocarstwa, jest państwem którego geograficzne ukształtowanie przesądza o konieczności ekspansji. Wszystkie szlaki morskie Rosji, są zamknięte i kontrolowane przez Amerykanów.

Dokładnie taką samą sytuację mają Chiny. Również one, mimo swojej potężnej pozycji w handlu globalnym, są kontrolowane przez Amerykanów.

Gra toczy się między tymi trzema graczami, ale nie wyłącznie w ich gronie. Czwartym graczem dobijającym się swojej pozycji jest dziś Unia Europejska (bez Wielkiej Brytanii), a właściwie Niemcy, które opanowały już tę strukturę pod względem gospodarczym, a obecnie realizują program jej politycznego podporządkowania swoim celom. Potrwa to jeszcze kilka lat, po czym należy się spodziewać, narzucenia przez Niemcy owej Unii, a właściwie już IV Rzeszy, programu szybkiej militaryzacji, w celu sprostania w tym zakresie pozostałym rywalom. Na horyzoncie jawi się też jako silny gracz w perspektywie 3-5 lat wkrótce najludniejsze państwo na świecie, a więc Indie. Wreszcie ważnym czynnikiem pozostaje świat arabski, ale jako podmiot globalny ma on szansę zaistnieć wyłącznie w sytuacji, gdy zdoła wyłonić względnie jednorodne przywództwo (na co na razie perspektywy są niewielkie).

Podstawową osią konfrontacji pozostaje dzisiaj z jednej strony amerykańsko – brytyjskie dążenie do utrzymania dominacji globalnej, z drugiej zaś tożsame dążenie Rosji i Chin do uwolnienia się od tejże dominacji. Są dwa narzędzia których używa już dziś Rosja i przede wszystkim Chiny, dla próby przełamania obecnego układu.

W wymiarze finansowym jest zdeterminowane dążenie Chin do uczynienia ze swojej waluty równoprawnej waluty rezerwowej na świecie. Powoli Chińczycy doprawadzają do sytuacji, w której już blisko 10% wymiany światowej odbywa się poprzez rozliczenia w juanie. Cel więc jest bliski zrealizowania. Pomocną będzie tutaj z pewnością chińska inicjatywa zbudowania międzynarodowych instytucji finansowych z wyłączeniem Amerykanów, a więc wymierzona bezpośrednio w pozycję dolara. W tym wymiarze, Chińczycy toczą własną grę, a Rosja jest obecnie zbyt słaba gospodarczo, by odgrywać – mimo wielkich chęci – poważną rolę.

Ważniejszy jest wszakże wymiar komunikacyjny obecnej konfrontacji, bo to on zdecyduje czy posunięcia finansowe, będą mogły przynieść zwielokrotnione efekty. Od wielu miesięcy Chiny intensywnie pracują nad projektem „Nowego Jedwabnego Szlaku”. Projekt ten ma oznaczać budowę połączeń drogowych i kolejowych z Chin do Europy. Jego realizacja rozpoczęła się już poprzez równie intensywną modernizację linii transsyberyjskiej, wiodącej przez Rosję. Wymiana handlowa tym starym szlakiem rośnie w niezwykle dynamicznym tempie. Chińczycy jednak nie chcą uzależniać się w tym przedsięwzięciu wyłącznie od Rosji, więc pracują nad kilkoma równoległymi połączeniami. Geograficzne ukształtowanie przestrzeni pomiędzy Chinami a Europą powoduje, iż tych alternatyw nie ma zbyt wiele. W każdym razie, do Europy nie da się wjechać inaczej niż przez Turcję, a aby do niej dojechać, trzeba mijać tereny kurdyjskiego pogranicza Turcji, Syrii, Iraku i Iranu, zaś wcześniej korzystać albo z korytarza afgańsko – pakistańskiego albo poprzez republiki środkowo-azjatyckie.

Tutaj widzi swoją szansę Rosja, która na siłę chce przekonać Chińczyków do uznania jej kluczowej roli w każdym wariancie realizacji najwiękzego chińskiego marzenia. Dlatego także to ten region koncentruje na sobie dzisiaj główną uwagę świata.

Znaczenie tego regionu przez dziesięciolecia wynikało z jego kluczowej pozycji w zakresie bezpieczeństwa energetycznego dla świata zachodniego. Ostatnie lata zmieniły tę sytuację, bowiem Amerykanie całkowicie uniezależnili się od ropy arabskiej. To spowodowało iż za prezydentury Obamy, zwyciężył w polityce amerykańskiej nurt całkowicie destrukcyjny z punktu widzenia dbałości o interesy tego regionu. Obama, aby odróżnić się od Busha, który rozumiał nie tylko naftowe znaczenie tego obszaru, robił wszystko by działać na odwrót. Udało mu się zdemolować pozycję amerykańską na Bliskim Wschodzie, a tym samym otworzyć ten region na niebezpieczną grę różnych sił. Obok bowiem dążenia chińskiego i rosyjskiego, trwa tam walka o uzyskanie przywództwa w świecie arabsko – muzułmańskim. Jest to nie tylko rywalizacja liderów sunnitów – Arabii Saudyjskiej oraz szyitów – Iranu. Jest to także rywalizacja wewnątrz różnych ośrodków sunnickich, której dzisiejszą najsilniejszą egzemplifikacją jest konfrontacja Państwa Islamskiego z Saudami.

Niestety, dla Ameryki utrzymywanie napięcia w tym regionie jest na dzisiaj jedynym pomysłem na pokrzyżowanie planów chińskich. Ameryce nie chodzi o spokój w regionie, bo nie potrzebuje stamtąd ani ropy ani gazu. Potrzebuje napięcia, by Chińczycy nie mogli przerzucić ciężaru światowej wymiany handlowej z oceanów na ląd. Dlatego też podsycają napięcia Chin z Indiami, bowiem porozumienie tych dwóch państw w realizacji nowych połączeń komunikacyjnych, definitywnie przeniosłoby dynamikę światowej wymiany handlowej na ląd, a więc poza kontrole anglosasów.

Jednakże to podejście Amerykanów, może doprowadzić do niekontrolowanego wybuchu. Wejście Rosji do gry militarnej, jest zwiastunem przekroczenia poważnej granicy. A nie wygląda na to, iż uda się osiągnąć jakiś racjonalny kompromis.

I wojna światowa w przekonaniu wielu analityków wybuchła dlatego, że Rosja zbudowała kolej transsyberyjską. W ten sposób, skrając czas przewozu towarów z Azji do Europy wielokrotnie, otworzyła proces podminowywania pozycji Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Wojna była nieunikniona.

II wojna światowa wybuchła w momencie, gdy zaistniało porozumienie niemiecko – rosyjskie, którego istotnym aspektem była ścisła współpraca gospodarcza tych dwóch państw. Eskalacja wojny była nieunikniona.

Okres zimnej wojny zakończył się utwierdzeniem amerykańskiej dominacji globalnej, jednak pozycję tę w rekordowo krótkim czasie podminował Obama. Wydaje się, że dzisiaj Ameryka nie ma już sił, aby samodzielnie odbudować swoją dominującą pozycję.

Jakie stąd płyną wnioski dla Polski. Przede wszystkim musimy zrozumieć, iż zarówno problem ukraiński, jak i inne, potencjalnie podobne problemy – w tym niestety nasz – są zupełnie marginalne z punktu widzenia „wielkiej gry”. Możemy być co najwyżej jakimś „tematem” załatwianym „przy okazji” poważnych rozdań. Dlatego, i to po drugie, w najżywotniejszym interesie Polski leży to, aby z każdym z trzech głównych rozgrywających na obecnym etapie, posiadać dobre relacje. Tylko wtedy bowiem, jest szansa, że nie staniemy się jakąś „ceną”, którą trzeba zapłacić by załatwić ważniejsze problemy.

Nasi sojusznicy

 

W poprzednich tekstach starałem się dokonać – siłą rzeczy bardzo generalnej – analizy naszego obecnego położenia geopolitycznego. Konstatacje są bardzo smutne. Polska stoi dzisiaj wobec dwóch potężnych wyzwań – coraz silniejszej presji rosyjskiej i nieskrywanego już przez Moskwę dążenia, do ponownego zdominowania Europy Środkowo – Wschodniej, a jednocześnie coraz brutalniejszego dążenia Niemiec, do pełnego podporzadkowania sobie Unii Europejskiej i jej pogranicza. Co istotne, a dla nas jest to czynnik skrajnie niekorzystny, do pewnego momentu dążenia obu tych państw nie będą pozostawały ze sobą w sprzeczności. Niestety, najważniejszym czynnikiem który najdłużej będzie spajał interesy  niemieckie i rosyjskie, będzie istnienie bądź nie względnie silnej (w wymiarze regionalnym), stabilnej i zaasekurowanej Polski wartościowymi sojuszami Polski.

Polska nie ma w chwili obecnej w swoim bezpośrednim otoczeniu wartościowych sojuszników. Pomijając na tym miejscu niezliczone dowody jednostronności i całkowitej asymetryczności naszych relacji z Ukrainą, to jest oczywiste że państwo to w perspektywie najmniej 10 lat (jeśli przetrwa jako niezależny byt), nie może być uważane za naszego wartościowego sojusznika na żadnym z tych kierunków. Białoruś została przez nasze elity ustawiona w pozycji  wroga i obawiam się, że nieprędko się to zmieni. Wartość Litwy i Słowacji jako sojusznika ma charakter czysto symboliczny. Niewiele więcej dają nam Czechy. Ważni potencjalnie sojusznicy regionalni – Węgry i Rumunia – są przez nas notoryjnie lekceważeni, albo pouczani.

Polskie elity mają niebezpieczną skłonność do pokładania całej nadziei w NATO, a ściślej w Stanach Zjednoczonych. To przeświadczenie o rozstrzygającej wartości tych sojuszów jest dziś nie mniejsze, niż podobne przeświadzczenie elit i społeczeństwa polskiego w lecie 1939 roku.

Oczywiście, w naszej obecnej sytuacji sojusz przede wszystkim z Ameryką, ma dla nas fundamentalne znaczenie. Niestety, tylko dla nas. Dla Ameryki jest on ważny raczej w cyklu olimpijskim, a więc zawsze w roku wyborczym. Wątku tego nie trzeba chyba rozwijać, a mam wrażenie że wkraczamy właśnie w fazę coraz silniejszych zapewnień płynących z okolic Potomacu. Wszak w przyszłym roku mamy olimpiadę.

Polskie elity i proamerykańsko myśląca część społeczeństwa polskiego muszą sobie jednak uświadomić, że dla USA Polska nie jest i nie będzie powodem do rozpętania wojny. Mrzonki o „automatycznym” działaniu art. 5 traktatu waszyngtońskiego dobrze brzmią na poprawienie samopoczucia, ale każdy kto ma odrobinę oleju w głowie dobrze wie, że obecnie jest to zapis martwy. Przesądza o tym wiele kwestii, ale najważniejsze są następujące :

– po pierwsze w chwili obecnej, w przypadku konfliktu zbrojnego z Rosją, Polska nie jest w stanie przetrwać dłużej niż tydzień, a więc okres, w którym kierownicze struktury sojuszu, nie zdążą nawet zorganizować odpowiednio przygotowanych posiedzeń swoich najważniejszych ciał decyzyjnych zarówno politycznych jak i wojskowych,

– skazani zatem jesteśmy w takiej sytuacji, i to po drugie, na politykę długiego marszu sojuszu, który może w ciągu kilku lat, po ewentualnie skutecznej polityce sankcji wobec Rosji, wynegocjuje (a nie wywalczy) jakieś modus vivendi z Rosjanami na terenie Polski,

– stanie się tak dlatego, to po trzecie, że Sojusz w chwili obecnej na terenie europejskim nie ma żadnych zdolności realnego militarnego przeciwstawienia się Rosji, a Amerykanie nie są w stanie w obronie Polski zorganizować interwencji, której skala musiałaby wielokrotnie przewyższać skalę razem wziętych operacji w wojskowych w Zatoce Perskiej,

– po czwarte wreszcie, w przypadku jakiegokolwiek silnego napięcia w relacjach polsko – niemieckich USA staną zawsze po stronie Niemiec, bowiem z wielu względów to ten kraj stanowi realną wartość w amerykańskich interesach strategicznych.

 

Powyższe uwagi w żadnym razie nie oznaczają, że należy odrzucić uczestnictwo w NATO i sojusz z Ameryką. Wynikają z tego dwa inne wnioski – po pierwsze, najważniejsze jest abyśmy formułując na najbliższe przynajmniej dziesięć lat nowe podstawy naszej polityki zagranicznej, zachowali umiar w pokładaniu wiary w skuteczność naszej amerykańskiej asekuracji, zaś po drugie wzmocnili naszą akcję polityczną na terenie amerykańskim, w celu stopniowego i systematycznego podnoszenia świadomości wartości Polski, jako amerykańskiego sojusznika. Wątki te postaram się rozwinąć w kolejnych tekstach.

 

W istniejącej sytuacji potrzebujemy także szeregu innych działań, które pozwolą nam zyskać czas niezbędny do zbudowania sił wewnętrznych i regionalnych, które zaasekurują naszą sytuację w okresie krytycznym. Tu także wymienię ogólnie kierunki takich działań, aby w kolejnych tekstach poddać je analizie.

 

Na kierunku zachodnim kluczową kwestią pozostaje nasze zaasekurowanie pozycji poprzez struktury Unii Europejskiej. Polska nie może biernie przyglądać się temu, jak Niemcy, brutalnymi metodami wzorem pruskim z połowy XIX wieku, budują nową Rzeszę. Mamy tu wbrew pozorom wiele możliwości. O znaczeniu regionalnej kooperacji w obszarze Międzymorza już pisałem. Tutaj Polska winna spajać (tak jak już to działało na początku XXI wieku) swoje działania z Węgrami, Czechami, Słowacją, Rumunią, Bułgarią, Chorwacją i Słowenią. Podobne działania w rejonie bałtyckim powinny obecjmować kraje trójki bałtyckiej, Szwecję, Finlandię i Danię. Strategicznym uzupełnieniem naszej polityki musi być związanie się na terenie Unii z Wielką Brytanią. Polska nie ma żadnego interesu w wystąpieniu tego kraju z Unii, bowiem w dniu w którym to nastąpi, Unia stanie się IV Rzeszą. Uzupełnieniem tych działań winno być pozyskanie do wspópracy Grecji (a zatem automatycznie również Cypru) oraz Malty. Zbudowanie takiego porozumienia państw, a każde z nich z różnych powodów nie chce być częścią IV Rzeszy, wymaga rzecz jasna mądrości i cierpliwości. Jest jednak jedyną szansą na to, aby Niemcy realizując wyłącznie własne, partykularne interesy, nie mieli już możliwości wykorzystywania do tego struktur unijnych, tak jak to miało miejsce ostatnio przy okazji Grecji i uchodźców.

 

Na kierunku wschodnim, polska polityka musi zrozumieć właściwe znaczenie pojęcia sojuszu egzotycznego. Dzisiaj, z polskiej perspektywy, najbardziej realistycznymi kierunkami naszych działań pozostają przedsięwzięcia, które „mędrcy” określą właśnie takim mianem. W najbardziej żywotnym interesie Polski leży zatem strategiczne podejście do relacji z najważniejszymi sąsiadami Rosji – Norwegią, Turcją, Iranem i Chinami, a także z krajami Azji Środkowej. Dla każdego z tych krajów Polska pozostaje także potencjalnie niezwykle ważnym aliantem, a powody takiego nastawienia nie wymagają jak się zdaje szerszego uzasadnienia. Do wątków tych jednak także wrócę w kolejnych tekstach.

Międzymorze – Źródło polskiej potęgi.

Zaledwie kilka tygodni temu, przetoczyła się w Polsce dyskusja wokół postawy naszego rządu, w obliczu brutalnego narzucania poprzez struktury unijne woli Niemiec w sprawach polityki wobec imigrantów. Obecne władze RP ugięły się pod tym dyktatem, który stanowi przecież tylko pierwszy krok na drodze do wymuszania na członkach Unii posłuszeństwa wobec niemieckiego dyktatu także w innych obszarach. W tej kwestii panuje już niemal powszechna jednomyślność w całej Unii. To co było jednak szczególnie bolesne przy okazji tej rozgrywki, to de facto  zdrada wypracowanego wspólnie z partnerami z Grupy Wyszechradzkiej (V4) stanowiska w sprawie imigrantów.

V4 nie miała w ostatnich latach szczęścia do wypracowania wspólnego stanowiska właściwie w żadnej, poważniejszej kwestii. Problemy imigracyjne spowodowały, iż powstała wreszcie możliwość nie tyle nawet współdziałania w zakresie tej kwestii, ale przede wszystkim zbudowania szerszej płaszczyzny kooperacji regionalnej oraz współpracy na forum unijnym. Nie chcę w tym tekście podejmować polemiki, z dziecinnymi tłumaczeniami władz RP, które w sposób niezwykle brutalny odwróciły się od sojuszników, ale do tego jeszcze swoją argumentacją, mającą uzasadnić haniebną postawę, usiłowały zrzucić na naszych partnerów odpowiedzialność za rozbijanie jakiejś wirtualnej „solidarności unijnej”.

Ważniejszą kwestią pozostaje to, iż Polska straciła historyczną szansę na solidne ugruntowanie pozycji w regionie środkowoeuropejskim. Sytuacje podobne do tej, jaka wytworzyła się w ostatnim okresie, kiedy to bez większego problemu można uzyskać cele polityczne o które walczy się czasem dziesięciolecia, nie zdarzają się często. Dlaczego konieczna jest nam silna pozycja w regionie ?

Polska wtłoczona pomiędzy Niemcy i Rosję historycznie zbudowała równoważną pozycję wobec tych sąsiadów wtedy, gdy potrafiła zagospodarować przestrzeń środkowo-europejską. Najpierw przez wiele wieków podstawą naszej pozycji była ścisła kooperacja polsko – węgierska, potem już własna siła i względnie unormowane stosunki z Habsburgami. To dzięki temu, dzięki sile polityczno – militarnej, ale również umiejętności ekonomicznego wykorzystania znaczenia całego tego regionu, Polska stała się pierwszoplanową potęgą europejską.

Dzisiaj cały ten region szuka możliwości uwolnienia się od niemieckiej presji, której celem jest zbudowanie protektoralnej Mitteleuropy. Czechy i Słowacja, Węgry, ale również bałkańscy członkowie Unii – Rumunia, Bułgaria, Słowenia i Chorwacja, szukają dość nerwowo szansy, na osłabienie niemieckiego nacisku. Nikt nie chce zostać sprowadzonym do pozycji Grecji, a nie ma wątpliwości, że przećwiczony na tym kraju schemat wasalizowania mniejszych krajów, może stać się metodą „przywoływania do porządku” krajów naszego regionu. Afera z tzw. uchodźcami i niemieckie komentarze ujawniły to w sposób nie pozostawiający żadnych złudzeń.

Jednakże warunkiem przynajmniej osłabienia presji niemieckiej, jest jednoznaczna postawa Polski. Autorzy haniebnej decyzji brukselskiej argumentowali, że jeśli chcemy aby Niemcy pomogli nam w sprawach wschodnich, to my musimy odwrócić się plecami do naszych środkowoeuropejskich partnerów. Ten ton brzmi fałszywie już u samych źródeł, bowiem jak pokazuje historia Niemcy i dawniejsza i ta najnowsza, nigdy nie pomagali nam w kwestiach związanych z polityką rosyjską. Dość przypomnieć, nie tylko gazociąg północny, ale i jego drugą nitkę, którą obecnie bezceremonialnie, mimo sankcji unijnych i rzekomo wspólnej polityki wobec Moskwy realizują. Że o ledwie skrywanym naruszaniu unijnych sankcji w innych sferach już nie wspomnę.

Nowy rząd może jeszcze odwrócić skutki tej wiarołomnej postawy Kopacz i Schetyny. Polska ma jeszcze szansę wykorzystać zarówno płaszczynę V4, jak i rachityczną, ale ciągle istniejącą Inicjatywę Środkowoeuropejską, aby umocnić swoją pozycję w regionie. W konsekwencji, Polska wzmocni się wobec i Niemiec i Rosji. Oczywiście nie należy eksponować tego zaangażowania w kategoriach prężenia muskułów. Umacnianie pozycji Polski w Międzymorzu będzie procesem długotrwałym, a warunkiem jego powodzenia, jest z jednej strony nie drażnienie Niemiec podkreślaniem antyniemieckiego stanowiska, jak również nie drażnienie Rosji. Dla obu tych krajów już samo usadowienie się Polski w pozycji lidera regionu i wschodniej części Unii i NATO, będzie wystarczającym kamieniem obrazy. Szczególnie istotne jest to, aby nadmiernie nie dociskać naszych partnerów (zwłaszcza Czech i Słowacji) do zaangażowania antyrosyjskiego. Kraje te z pewnością nie będą chciały się angażować w takie przedsięwzięcia, przynajmniej do momentu w którym same nie doznają jakichś wyraźniejszych zagrożeń. Dlatego nie ma potrzeby stawiać je w trudnej dla nich sytuacji.

Polska mądrą postawą i umiejętnym lawirowaniem między Rosją i Niemcami w Międzymorzu, może uzyskać wielokrotnie silniejszą pozycję w Unii Europejskiej (wspomniany solidarny blok może zablokować wszelkie decyzje Unii i nie dopuścić do presji podobnej jak w stosunku do Grecji), jak również w NATO. Jeśli wzmocnimy się także w obszarze bałtyckim oraz zdołamy współpracować z Wielką Brytanią, staniemy się pierwszoplanowym graczem europejskim i wartościowym sojusznikiem w NATO. To właśnie powinno być naszym podstawowym celem na najbliższe lata, bowiem realnie zabezpiecza nas zarówno przed Niemcami, uniemożliwiając im wykorzystanie płaszczyzny unijnej do narzucania nam swojej hegemonii, jak i Rosją, która mając do czynienia z asekurowaną regionalnie Polską, nie będzie skłonna do kontynuowania swojej agresywnej polityki na tym obszarze.

Warunkiem powodzenia, jest jednak zrozumienie przez nowe władze polskie wrażliwości naszych partnerów w tym regionie. Także, co ważne, Polska powinna umiejętne wykorzystywać rolę neutralnego pośrednika, w rozwiązywaniu wielu historycznie nabrzmiałych problemów pomiędzy krajami regionu. Nasz udział w złagodzeniu każdego napięcia pomiędzy naszymi partnerami, będzie naturalnie utwierdzał naszą pozycję.

Wyzwolić się z niemieckiej Mitteleuropy

Zagadnienie relacji polsko – niemieckich jest kolejnym wielkim problemem i wyzwaniem polityki polskiej. Problem ten wynika z przyjętej jako dogmat polityki zagranicznej III RP swoistej doktryny „wzorcowej normalizacji” tych relacji. Jej symbolem stało się „przytulenie” T. Mazowieckiego w Krzyżowej przez kanclerza H. Kohla. Ten symbol ilustruje doskonale stan tych relacji. Karzeł w uścisku obrzyma, oczekujący na zlitowanie i na to, że ten większy go nie zadusi.

Sytuacja ta wynika z całkowitej dysproporocjonalności relacji obu państw. O ile dla nas relacje z Niemcami są zagadnieniem o randze pierwszoplanowej, dla Niemiec jesteśmy zagadnieniem w najlepszym razie trzeciorzędnym.

Niemcy od ponad ćwierćwiecza realizują z żelazną konsekwencją program zdominowania Europy. Na terenie zachodnim, czy ściślej „starej” Europy miał on swoje wyraźne etapy. Po zjednoczeniu z NRD nastąpiło faktyczne odbudowanie miejsca Austrii na zasadach tylko formalnie odbiegajacych od stanu z 1938 roku. Kolejnym krokiem było pełne uzależnienie krajów Beneluxu (nawet mimo historycznych oporów Holandii), wyraźne od zakończenia prezydentury Mitteranda podporządkowanie swoim celom Francji, wreszcie spacyfikowanie Włoch i Hiszpanii. W rzeczywistości wymienione kraje, nabrały charakteru średniowiecznych karolińskich marchii ośrodka cesarskiego – teraz kanclerskiego. Utwierdzeniem procesu politycznego było związanie tego obszaru jedną walutą, z czym wiąże się ekonomiczne zdominowanie tej przestrzeni. Zwieńczeniem tego procesu było najpierw brutalne sprowadzenie Grecji do roli niemieckiego protektoratu, a następnie jeszcze brutalniejsze narzucenie wspólnocie europejskiej absurdalnych rozwiązań w zakresie polityki dotyczącej uchodźców-emigrantów z Afryki i z Azji.

O ile wyżej wymienione cele Niemcy realizowali do pewnego czasu z niejaką subtelnością i nie bez problemów, o tyle „uporządkowanie” wschodniej flanki było o wiele prostsze. Polityka wszystkich rządów III RP szła po linii bezrefleksyjnego wpisywania się w koncepcję Mitteleuropy. Niemcy podporządkowały sobie Polskę gospodarczo, stając się partnerem bez którego dzisiaj polska gospodarka nie jest w stanie istnieć. Niemcy zdominowali polski sektor bankowy, w znacznym stopniu ubezpieczeniowy, dominują w w okrojonym polskim przemyśle, kontrolują w znacznym stopniu polski handel. Do tego opanowali polski rynek medialny, przez co mogą w sposób niekontrolowany wpływać na polską opinie publiczną. Do tego uzyskali jako nawet nieoczekiwany bonus, służalcze upodmiotowanie swojej mniejszości narodowej w stopniu niespotykanym w żadnym innym kraju w Europie.

Zdominowanie Polski było dla Niemców warunkiem dalszego porządkowania Mitteleuropy. Dzisiaj obserwujemy konsekwentne dążenie do zrealizowania celu kolejnego, to znaczy usadowienia się na Ukrainie.

W kontekście wyżej opisanych – powtarzam – realizowanych z żelazną konsekwencją celów, łatwiej zrozumieć miejsce wyznaczone nam na kanclerskim dworze. Wyraził to zwierzchnik niemieckiej marchii zachodniej prezydent Chirac, nakazując nam siedzieć

charakteru średnioweicznych karolińskich marchii ośrodka cesarskiego – teraz kanclerskiego. Utwierdzeniem procesu politycznego było związanie tego obszaru jedną walutą, z czym wiąże się ekonomiczne zdominowanie tej przestrzeni. Zwieńczeniem tego procesu było najpierw brutalne sprowadzenie Grecji do roli niemieckiego protektoratu, a następnie jeszcze brutalniejsze narzucenie wspólnocie europejskiej absurdalnych rozwiązań w zakresie polityki dotyczącej uchodźców-emigrantów z Afryki i z Azji.

O ile wyżej wymienione cele Niemcy realizowali do pewnego czasu z niejaką subtelnością i nie bez problemów, o tyle „uporządkowanie” wschodniej flanki było o wiele prostsze. Polityka wszystkich rządów III RP szła po linii bezrefleksyjnego wpisywania się w koncepcję Mitteleuropy. Niemcy podporządkowały sobie Polskę gospodarczo, stając się partnerem bez którego dzisiaj polska gospodarka nie jest w stanie istnieć. Niemcy zdominowali polski sektor bankowy, w znacznym stopniu ubezpieczeniowy, dominują w w okrojonym polskim przemyśle, kontrolują w znacznym stopniu polski handel. Do tego opanowali polski rynek medialny, przez co mogą w sposób niekontrolowany wpływać na polską opinie publiczną. Do tego uzyskali jako nawet nieoczekiwany bonus, służalcze upodmiotowanie swojej mniejszości narodowej w stopniu niespotykanym w żadnym innym kraju w Europie.

Zdominowanie Polski było dla Niemców warunkiem dalszego porządkowania Mitteleuropy. Dzisiaj obserwujemy konsekwentne dążenie do zrealizowania celu kolejnego, to znaczy usadowienia się na Ukrainie.

W kontekście wyżej opisanych – powtarzam – realizowanych z żelazną konsekwencją celów, łatwiej zrozumieć miejsce wyznaczone nam na kanclerskim dworze. Wyraził to zwierzchnik niemieckiej marchii zachodniej prezydent Chirac, nakazując nam siedzieć Czynniki trzecie ową zmianę polskiego nastawienia winny dostrzegać poprzez konsekwentne i cierpliwe podnoszenie przez stronę polską kilku kwestii o znaczeniu kluczowym. Po pierwsze jest to zagadnienie prawnego upodmiotowienia mniejszości polskiej w Niemczech. Ma to znaczenie strategiczne dla naszej pozycji względem Niemiec i problem ten musi być nie tylko podniesiony, ale i rozwiązany jako cel zasadaniczy. W ślad za tym, i to cel drugi, musi znaleźć prawne i materialne rozwiązanie zagadnienie zwrotu upodmiotowionej prawnie mniejszości polskiej, zagrabionego przez reżim hitlerowski mienia Związku Polaków w Niemczech i innych polskich organizacji. Polska dysponuje wielkim argumentem do wyzyskania do międzynarodowego nacisku na Niemcy w tej sprawie, a jest to również najlepsza obecnie droga do zakwestionowania prowadzonej przez Niemcy z wielką konsekwencją propagandy historycznej, czyniącej z Polaków głównych oprawców w czasie II wojny światowej. Kwestia trzecia, także ściśle związana z poprzednią, to podniesienie jako ostatecznie nieuregulowanej materialnej odpowiedzialności Niemiec za wyrządzone w Polsce zniszczenia podczas II wojny światowej. Kwestia ta, wbrew serwilistycznym opiniom kół okołorządowych w Polsce nie została traktatowo nigdy uregulowana i jest otwarta w wymiarze prawa międzynarodowego. Jest to dla Polski potężny atut w rozgrywce z Niemcami. Także z tym jest związany – i to po czwarte – problem restytucji zagrabionych przez Niemców w Polsce podczas wojny dóbr kultury. Polska nie powinna się wahać by wykorzystywać instytucje międzynarodowe do nacisku na Niemcy w tej sprawie, a także i w tym wypadku prowadzić kontrpropagandę historyczną, co jest zagadnieniem wielkiej konieczności. Wreszcie po piąte, choć nie mniej ważne, to zagadnienie delimitacji granicy polsko – niemieckiej na Zalewie Szczecińskim, z czym związany jest problem niemiecko – rosyjskiego gazociągu. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale kwestia ta może stanowić w przyszłości problem porównywalny z kwestią gdańską w 1939 roku.

Nadmieniam wszakże, że nie chodzi tu oczywiście o to, by jednego dnia ruszyć na Niemców, najlepiej podczas konferencji prasowej, z całym pakietem tych spraw. Konieczna jest spokojna i cierpliwa praca dyplomatyczna, wspierana odpowiednią propagandą własną. Musimy się tego nauczyć właśnie od Niemców, bo w tym dziele od czasów „Wielkiego Fryderyka” są bez wątpienia mistrzami.

 

Polityka wschodnia – piastowska czy jagiellońska?

Tak jak zapowiadałem w poprzednich tekstach, poświęconych relacjom z poszczególnymi krajami sąsiadującymi z Polską na wschodzie, chciałbym podsumować ten cykl rozważaniem poświęconym polskiej polityce wschodniej.

Już te wcześniejsze rozważania wystarczająco jasno ukazały, kompletne fiasko tzw. polskiej polityki wschodniej w ostatnich latach. Zbudowana na fałszywych przesłankach, na myśleniu symbolicznym, nie mogła przynieść pozytywnych efektów, a w trudnej sytuacji jaka zaistniała po rosyjskiej agresji na Krymie, legła w gruzach.

Główni kreatorzy tej polityki używali w minionych latach symboli, aby określić swoje preferencje, odwołując się do historycznych figur. Na przemian pojawiały się mity polityki jagiellońskiej, polityki piastowskiej, a to realpolitik. W rzeczywistości były to jedynie różne określenia naszej bezsilności oraz systematycznego kurczenia się naszych wpływów i możliwości w tym rejonie.

Opisywany w poprzednim tekście powrót Rosji do agresywnego odzyskiwania przez nią wpływów na obszarze europejskiej części b. Związku Sowieckiego, wystawia polską politykę wschodnią na wielkie wyzwanie. Widać w ostatnich latach wyraźnie, że nie jesteśmy w stanie znaleźć modus vivendi pomiędzy nie drażnieniem Rosji, a racjonalną współpracą z naszymi bezpośrednimi sąsiadami.

Wydaje się, że w tej komplikującej się sytuacji, konieczne jest przyjęcie kilku podstawowych celów, określających nasze postępowanie na wschodzie.

Pierwszym, zasadniczym celem wszelkich działań polskiej polityki na wschodzie, musi się stać objęcie realną opieką Polaków mieszkających na Ukrainie, Białorusi, Litwie i w Rosji. Należy z jednej strony zerwać z dotychczasową polityką poświęcania interesów naszych rodaków na ołtarzu stosunków z sąsiednim krajem, jak również z żenującą rachitycznością środków przeznaczanych na te przedsięwzięcia. Ten wektor wynika nie tylko ze zobowiązań natury moralnej.

To właśnie – i to po drugie – Polacy mieszkający na wschodzie winni być podmiotem i pierwszym partnerem odbudowy naszych wpływów w regionie. Przede wszystkim wpływów ekonomicznych. Właśnie prowadzenie przedsięwzięć ekonomicznych poprzez Polaków tam mieszkających, oprócz oczywistych korzyści dla nich, daje nam przecież najlepsze wejście na tamtejsze rynki, a do tego pozwala umacniać także środowiska polskie w wymiarze kulturalnym i społecznym. W ten sposób realnie będziemy odbudowywać naszą pozycję na wschodzie.

Równolegle – to po trzecie – winna być wspierana działalność kościoła katolickiego na wschodzie, bowiem utrzymanie i odbudowa polskiej tożsamości na tym obszarze, jest w oczywisty sposób związana z identyfikacją religijną. Wsparcie to winno być kierowane paralelnie do wyżej opisanych działań.

Cel drugi polskiej polityki wschodniej, to wykorzystanie Karty Polaka nie tylko do stworzenia uczciwych warunków ewentualnego powrotu Polaków do Ojczyzny. Rozsądna polityka w tym zakresie, może jednak służyć także uzupełnieniu luki demograficznej grożącej nam w nadchodzących latach. Nie trzeba przekonywać, że otwarcie się na młodych Białorusinów, Ukraińców czy Rosjan mających polskie korzenie (a jest ich naprawdę wielu), stworzenie im warunków do asymilacji w społeczeństwie polskim, wykorzystanie ich potencjału dla polskiej gospodarki, powinno być ważnym zadaniem polskiej polityki. Dzięki temu procesowi, możemy również otworzyć dodatkowy, kontrolowany przez nas kanał realnej integracji Polski z sąsiednimi państwami.

Kwestia trzecia, to trzymanie się zasady zachowywania równego dystansu polskiej polityki do wszystkich stolic położonych na wschodzie. Polska nie może pozwolić sobie na to, by budować relacje na wschodzie, angażując się w obecne bądź przyszłe spory i konflikty tam się toczące, była jednoznacznie identyfikowana wyłącznie z jedną stroną. Musimy się nauczyć choćby od Niemców, utrzymywania równej odległości do Moskwy, Kijowa, Mińska i Wilna. To właśnie ta stara wilhelmińska zasada neutralności wobec konfrontacji w naszym sąsiedztwie, jest największą szansą na odzyskiwanie pozycji wobec nieuchronnie nadciągających kolejnych komplikacji w tym rejonie.

W kontekście opisanych przeze mnie celów polityki Kremla, jest to szcególnie ważne. Polska nie powinna i nie może być forpocztą radykalnie antyrosyjskiej polityki – taką politykę powinna prowadzić, jeśli zechce co jest jednak wątpliwe, Unia Europejska i NATO. Polski na taką politykę nie stać, bo jest krajem granicznym obu tych organizacji i jest wystawiona na największe niebezpieczeństwo negatywnych konsekwencji takiej polityki.

Z powyższego wynika, iż Polska nie powinna się angażować przede wszystkim w wewnętrzne  rozgrywki o władzę w tych krajach. Aby realizować swoje cele, Polska musi utrzymywać dobre relacje z każdą władzą w Moskwie, Kijowie, Mińsku i w Wilnie. Nie musimy się obawiać wrogości i agresji stamtąd, nawet z Rosji, jeśli nie będziemy uczestniczyć w wewnętrznych rozgrywkach tamtejszych grup oligarchicznych. Przynajmniej dopóty, dopóki nie zaczną tam działać normalne mechanizmy demakratyczne, angażowanie się w wewnętrzne rozgrywki będzie uniemożliwiać realizację zasadniczych celów naszej polityki.

Polska polityka wschodnia nie musi być skomplikowana, nie musi polegać na odbijaniu się od ściany do ściany, nie musi także, a nawet nie może stanowić wypadkowej polityki niemieckiej, francuskiej czy amerykańskiej. Mamy własne cele i musimy dobierać środki do ich realizacji takie, które są adekwatne do nich. Potrzebujemy czasu, by przetrwać niewątpliwie nadciągające trudne chwile. Róbmy to mądrze.

Rosja – odwieczny wróg czy słowiański brat ?

Zapowiadałem, iż po tekście poświęconym krajom bałtyckim, przedstawię kilka przemyśleń dotyczących tego, jak powinna wyglądać polska polityka wschodnia. Jednak wydaje się, że nie sposób przejść do tego zagadnienia, bez zarysowania choćby wstępnego, kwestii polityki rosyjskiej.

Rosja jest naszym sąsiadem na północnym odcinku granicy. Bezpośrednie sąsiedztwo dotyczy zatem enklawy królewieckiej, ale nie ulega wątpliwości, że jest ono odczuwalne w znacznie większym stopniu, niż wynikałoby z długości tej granicy.

Od ponad 400 lat relacje polsko – rosyjskie pozostają w stanie permanentnego kryzysu i napięcia. Nie ulega wątpliwości, iż przyczyną takiego stanu rzeczy jest nieustanne parcie Rosji (wcześniej Księstwa Moskiewskiego) na zachód. Nie jest to oczywiście jedyny kierunek tej ekspansji. Jak już wspominałem, stałym elementem polityki rosyjskiej na przestrzeni  pięciu stuleci pozostaje przeświadczenie, iż Rosja nie posiada żadnych bezpiecznych granic, a więc należy je ciągle poprawiać, aby były bardziej bezpieczne. To przeświadczenie wymusza ekspansję niezależnie od charakteru władzy w tym państwie.

Dlatego przyjęte w ostatniej dekadzie XX wieku i w początkach XXI wieku założenie większości polskich polityków i uprawiających wishful thinking mainstreamowych mediów, iż „nowa, demokratyczna Rosja” będzie wolna od agresywnych zamiarów i uda się z nią ułożyć nasze relacje, było wyrazem niepojętej, kompletnie ahistorycznej nawiności. Rosja wstrzymywała ekspansję tylko wtedy, gdy miewała kłopoty wewnętrzne. Na tyle poważne, iż uniemożliwiały one agresywne poczynania. Jednak jakakolwiek stabilizcja wewnętrzna zawsze wyzwalała kolejne działania w celu „poprawiania granic”.

Szczytem naiwności postawy względem Rosji był okres kierowania polską polityką zagraniczną przez Sikorskiego. Dążąc do zakwestionowania prób zracjonalizowania polskich poczynań na wschodzie podejmowanych przez prezydenta Kaczyńskiego, ekipa Tuska – Sikorskiego, a potem i Komorowskiego, podjęła próbę uporządkowania relacji z Rosją. Przymykając oczy na agresywne działania w Gruzji oraz niezwykle aktywne poczynania polityki rosyjskiej na wszystkich kierunkach, Sikorski udawał że wprowadza Rosję do Europy. Apogeum tej fanfaronady było ogłoszenie przez tegoż Sikorskiego, że Rosja znajdzie się w nieodległej przyszłości w NATO. Głosił takie poglądy w momencie, gdy nieuchronnnie zbliżał się kryzys ukraiński i krymski. Mimo pozorów i nic nie znaczących gestów, nie udało się nawet zapobiec cyklicznym uderzeniom Rosji w nasz eksport żywności na ten rynek. Żadnych innych osiągnięć ta polityka nie przyniosła i żaden z istotnych problemów polsko – rosyjskich nie został rozwiązany.

Rosja, wykorzystując wiele lat niezwykłej koniunktury na ropę i gaz, przeprowadziła po wojnie z Gruzją gruntowną reorganizację swojej armii. Nieskrywanym celem tego działania było przygotowanie jej do agresywnych poczynań na obszarze europejskim i bliskowschodnim. W efekcie tego, Rosja uzyskała zdolności do działań militarnych w takiej skali i w takiej szybkości, że już na kilka miesięcy przed agresją na Krymie było oczywistym, iż NATO nie jest w stanie jej w żaden sposób przeciwdziałać. Sojusz, osłabiony wycofaniem niemal całych amerykańskich sił konwencjonalnych z Europy, rozbrojny przeświadczeniem, iż zapanował wieczny pokój, stracił jakiekolwiek możliwości przeciwdziałania poczynaniom rosyjskim. Co więcej, oczywistym się stało, że agresji rosyjskiej nie jest wstanie przeciwstawić się żaden (może poza Turcją) kraj NATO w Europie.

Pozycja Polski jest w tym kontekście szczególna. Enklawa królewiecka jest najbardziej zmilitaryzowanym obszarem w Europie. Zgromadzone tam siły rosyjskie i uzbrojenie którym dysponują, w kontekście rozbrojenia polskiej armii przez min. Klicha, czyni nasz kraj prawie bezbronnym w przypadku jakiejkolwiek agresywnej akcji rosyjskiej. Przyznał to nawet mianowany ostatnio dowódca polski na wypadek wojny – wskazał, iż bronić się będziemy w Polsce południowo – wschodniej  (pewno za Odrą), skąd wyprowadzimy skuteczne kontrnatarcie. Aby zmienić ten tragiczny stan rzeczy potrzeba bardzo wielu lat i potężnego wysiłku. Naszą sytuację pogarsza również fakt, iż wskutek opisanej już polityki wobec Białorusi, należy liczyć się z tym, że jej terytorium może również stanowić oparcie dla działań rosyjskich.

Można oczywiście bagatelizować taki scenariusz, ale jeszcze dwa lata temu wyśmiewano ewentualność orężnego zajęcia Krymu czy otwartej agresji na Ukrainę. Jedyne co może powstrzymać Moskwę, ale także na pewien tylko czas, to słabnąca koniunktura na surowce. Stan taki nie będzie trwał jednak wiecznie, a Rosja będzie wracać do swojej poprzedniej polityki.

Czy w tej sytuacji możemy próbować konstruować jakąkolwiek skuteczną politykę rosyjską ? Czy nie powinniśmy skupić się jedynie na wzmożonym wysiłku w zakresie rozbudowy swojej armii oraz wymuszeniu od NATO ewentualnych działań w naszym interesie w przypadku nacisku Rosji ? Są to oczywiście działania konieczne i nie ma sensu kwestionować absolutnej ich konieczności. Nie należy jednak rezygnować z podjęcia prób unormowania relacji z Rosją. Przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, co najważniejsze, aby maksymalnie odwlec w czasie  ewentualną konfrontację. Rosja ma wiele celów i wiele granic do „poprawienia”. Nie powinniśmy starać się o to, by znaleźć się na tej liście na początkowym miejscu. Potrzebujemy czasu i lepiej ten czas wywalczyć mądrym postępowaniem. Po drugie, warto podjąć próbę wykorzystania potencjału ekonomicznego Rosji, do robienia tam interesów. Tak jak robią to wszystkie, poważne gospodarki europejskie i pozaeuropejskie.

Pamiętać należy, że Polska – podobnie jak wiele innych krajów europejskich – jest poważnie spentetrowana przez rosyjską agenturę wpływu. Nie ułatwia to racjonalnej polityki rosyjskiej, bowiem to niestety Rosja posiada lepsze intrumenty do destruowania naszej pozycji. Niemniej należy w pierwszym rzędzie skorygować nasze obecne nastawienie do Rosji. Nie ma żadnego powodu, aby – podobnie jak w przypadku Białorusi – to Polska stanowiła forpocztę żałosnej europejskiej krucjaty przeciw Rosji. W rzeczywistości zostajemy w tej krucjacie sami, ponosimy jej najcięższe konsekwencje, w zamian nic nie zyskując. Warto zacząć ściślej współpracować z sąsiadami Rosji, zwłaszcza z Chinami, Iranem, Turcją czy Pakistanem (sąsiadającym z rosyjskimi pretektoratami w Azji centralnej). Oni lepiej rozumieją nasze problemy niż odcięty od Rosji świat zachodu. Trzeba sobie uświadomić, że w kontekście Rosji to właśnie te geograficznie egzotyczne kierunki, nie są politycznie egzotyczne, ale jak najbardziej racjonalne. To właśnie tu musimy szukać wzmocnienia naszych pozycji, ale i poszukiwać szansy na odwracanie zainteresowania Rosji od naszego kierunku.

Rosja wielokrotnie deklarowała, iż zależy jej na normalizacji relacji z Polską i nie należy traktować tych enuncjacji wyłącznie w kategoriach gry. Ważnym jest jednak, aby to trudne zadanie nie zostało sprowadzone do kolejnej fazy dyskusji o Katyniu czy o losach jeńców bolszewickich w 1920 roku. Dzisiaj także, wielkim obciążeniem będzie kwestia katastrofy smoleńskiej. Powiększa ona skalę szkód pozostawianych przez Sikorskiego i Tuska na tym kierunku.

Musimy jednak podjąć wysiłek na rzecz wykorzystania niewątpliwego zapotrzebowania Rosji na wspópracę z Polską. Nawet jeśli z jej punktu widzenia ma to być uwertura do przyszłego ułatwienia sobie podporządkowania Polski, należy podjąć tę grę dla naszych korzyści. Uzyskanie choćby dogodniejszych cen surowców, dostępu do rosyjskiego rynku dla naszych produktów, otoczenie opieką setek tysięcy mieszkających w Rosji Polaków, to i wiele innych rzeczy jest warte tej rozgrywki. Jeśli będziemy świadomi celów rosyjskich, to pozwoli nam prowadzić tę rozgrywkę z korzyścią dla Polski. I zyskać czas.

W mojej ocenie potrzebujemy przynajmniej 10 lat spokoju na odcinku rosyjskim. Nie jest wykluczone, że sytuacja wewnętrzna w Rosji będzie jednak ewoluować w kierunku dłuższej destabilizacji, więc przetrwanie kilku najbliższych lat we względnym spokoju z Rosją, jest koniecznością.

Zatem najwyższą koniecznością staje się dziś odejście od polityki symbolicznej i podjęcie dialogu i współpracy. Mamy tu ciągle wiele atutów, bowiem jesteśmy głównym obszarem tranzytu dóbr do i z Rosji. I to szybko się nie zmieni. Dlatego Moskwa ciągle szuka sposobów, aby kontrolować ten obszar ekonomicznie. Jesli nie będziemy robić z Rosją normalnych interesów, osiągnie ona swoje cele albo poprzez polskich sprzedawczyków, albo poprzez układy mafijne, albo poprzez firmy formalnie niemieckie, włoskie czy francuskie, ale przez nią kontrolowne. Każde z tych rozwiązań jest stokroć gorsze i niebezpieczniejsze, niż działania promowane i kontrolowane przez władze polskie.

Wiele razy w historii przegrywaliśmy z Rosją wskutek braku cierpliwości i konsekwencji. I naiwnego przekonania, że tupaniem czy strzelaniem wywalczymy więcej, niż mądrym lawirowaniem. Dzisiaj stoimy także przed takim wyborem. Oby starczyło nam mądrości.