Wszystkie wpisy, których autorem jest g.k.m.gorski

Do Wilna przez Rygę i Tallin

Litwa jest północno – wschodnim sąsiadem Polski i relacje z tym państwem po części należą do polskiej polityki wschodniej, po części jednak wkraczają już w obszar polityki bałtyckiej. Stosunki polsko – litewskie nacechowane są nie mniejszymi emocjami niż relacje polsko – ukraińskie. Setki lat wspólnej przeszłości, dla Polaków są powodem do dumy. Natomiast Litwini starają się od lat wymazywać pozytywy wspólnej państwowości. Od ponad stu lat odbudowa litewskiej tożsamości narodowej, odbywa się w oparciu o całkowitą wrogość do polskiej kultury i języka. Generalnie litewska elita, niezależnie od barw politycznych, właśnie w polskości dostrzega największe zagrożenie własnej identyfikacji. Co jednak istote Litwinom wydaje się, że można dążyć do zlituanizowania Polaków zamieszkujących zwłaszcza Wilno i Wileńszczyznę, a jednocześnie utrzymywać dobre relacje z Polską.

Trzeba mieć świadomość tej zadziwiającej litewskiej maniery dzisiaj, gdy relacje polsko – litewskie za sprawą ministra Sikorskiego zostały praktyczynie zrujnowane. Jednak przyczyny tego zjawiska mają dłuższą historię a winę za brnięcie Litwinów w owo absurdalne myślenie, ponoszą konkretne osoby i środowiska po stronie polskiej.

Na początku lat 90-tyvch głównym kreatorem polskiej polityki wobec Litwy stał się długoletni ambasador w Wilnie Jan Widacki i środowisko skupione wokół warszawskiego KIK-u i krakowskoiego „Tygodnika Powszechnego”. Wiele z tych osób sięgało swoimi korzeniami do przedwojennych, lewicujących ośrodków wileńskich. To w pierwszym rzędzie ci ludzie arbitralnie uznali, że znakomicie zorganizowana politycznie i społecznie polska mniejszość na Litwie, stanowi obciążenie dla nowych relacji z władzami litewskimi. Stworzono wtedy swoistą ideologię, w myśl której polska mniejszość i jej organizacje, stworzone po 1988 roku, są agenturą moskiewską. Widacki jako ambasador, negliżował przez cała lata te środowiska, które przetrwały przez lata najgorszej sowieckiej zarazy, a jednocześnie zaczął tworzyć i wspierać byty efemeryczne, które deklarowały „otwartość” wobec władz litewskich. To utrzymywane do początku XXI wieku stanowisko polskiej dyplomacji i kolejnych rządów warszawskich, które nie bacząc na coraz brutalniejsze działania władz litewskich względem Polaków utwierdzały stronę litewską, że relacje między naszymi państwami są wzrocowe, uprawniło Litwinów do myślenia w opisanych wyżej kategoriach.

Dzięki mądrości wileńskich Polaków, wbrew intencjom Warszawy, ich rola polityczna wzrosła i od wielu lat stanowią przysłowiowy języczek u wagi przy tworzeniu litewskich rządów czy władz lokalnych. To tym bardziej eskaluje wśród elit litewskich antypolskie nastroje. Ich wyrazem jest absurdalna polityka władz litewskich w stosunku do Orlenu. Orlen, w imię wzmacniania polskich interesów na tym obszarze, ale jednocześnie w interesie litewskim, zapobiegając pogłębieniu ich uzależnienia energetycznego od Rosji, postawił na nogi rafienrię w Możejkach. Kosztowało to wiele i firmę i polskich podatników. Tymczasem władze litewskie na każdym kroku zwalczają i utrudniają działania naszej firmy, tak jakby nie miały świadomości, iż jedynymi którzy mogą zająć miejsce Polaków są Rosjanie.

Dziesiejszy stan aberacji we wzajemnych relacjach jest jednak pogłębiony przez zasadniczą woltę, jakiej dokonał w polityce polskiej min. Sikorski. Z charakterystyczną dla siebie dezynwolturą, postanowił odgrywać swoje kompleksy i niepowodzenia na innych odcinkach w relacjach z Wilnem. Jawne i ostentacyjne lekceważenie Litwinów, okazywanie im swej próżności i nieustanne pouczanie wzmacniało jedynie ich antypolskie nastawienie.

Odbudowa wzajemnych relacji nie będzie łatwa, a przecież w perspektywie spodziewanych działań Rosji, jest zupełnie niezbędna. Jeśli strona polska szybko i precyzyjnie nie zdefiniuje na nowo swojego stanowiska wobec Wilna, to różnice polsko – litewskie zostaną bezwględnie rozegrane przez Rosjan i Niemców, z równą szkodą dla nas i dla nas naszych ziomków.

Polska musi zatem w sposób zupełnie jednoznaczny określić swoją politykę wobec mniejszości polskiej na Litwie i wobec mających zaufanie tej ludności reprezentantów. To pierwszy i podstawowy punkt polskiej polityki litewskiej.. Jest to także potężny instrument realnego wpływania na politykę wewnętrzną Litwy. Jeśli ktoś na poważnie chce kreować tezę, że litewscy Polacy są bardziej reprezentantami interesów rosyjskich na Litwie niż interesów polskich, to po prostu godzi w polski interes narodowy. W ślad za jasnym określeniem naszego stosunku do naszych rodaków, powinno pójść zdecydowane wsparcie ich najżywotniejszych postulatów. Polska powinna wykorzystać wszystkie możliwości na gruncie polityki unijnej, jak również w instytucjach międzynarodowych, aby władze litewskie stosownie do reguł obowiązujących w prawie międzynarodowym, zaprzestały brutalnej dyskryminacji i przymusowej lituanizacji Polaków oraz traktowały ich tak jak innych obywateli własnego państwa przy restytucji zagrabionego przez komunistów mienia. Polska musi wspierać i polski biznes na Litwie (i ten rodzimy i ten inwestujący z Polski) oraz polskie instytucje społeczne i kulturalne (w pierwszym rzędzie wesprzeć polski uniwersytet w Wilnie).  Wreszcie zdecydowanych działań Warszawy wymaga wyjaśnienie sytuacji Orlenu na Litwie. Nie ma bowiem powodu, dla którego polscy podatnicy, mają być sponsorem dyskryminacyjnych działań władz litewskich.

Takie działania z pewnością wstrząsną Litwinami, ale są one konieczne by oczyścić wzajemne relacje z obciążeń, które mogą obrócić się przeciwko obu państwom w nieodległej przyszłości. Jeśli bowiem Rosja upora się z problemem Ukrainy, a jest to perspektywa 2 – 3 lat, następnym jej celem – czego nawet nie ukrywa – będą państwa bałtyckie. Nie można wręcz wykluczyć – a mieści się to w logice rosyjskiego działania – iż rozpoczną oni destabilizację krajów bałtyckich po to, by uzyskać załatwienie spraw ukraińskich za cenę przejściowego osłabienia presji na Litwę, Łotwę i Estonię). Mając to na uwadze powinniśmy wykorzystać do normalizacji stosunków z Litwą, bardzo dobre stosunki z Łotwą i Estonią. Jestem wręcz przekonany, że najtrudniejsze sprawy w Wilnie, Warszawa powinna przez najbliższe lata załatwiać właśnie poprzez Rygę i Tallin. Przywódcy tych krajów reprezentują bowiem o wiele większy rozsądek w rozeznaniu własnych interesów i w przeciwieństwie do Litwinów, naiwnie przekonanych, że przed Rosjanami obronią ich Amerykanie, mają świadomość, iż własną pozycję względem Rosji trzeba wzmacniać poprzez alians z najbliższym i największym w tym regionie krajem NATO.

Trzeba taże pamiętać, iż twarde reprezentowanie własnych interesów, nie musi oznaczać braku szacunku i lekceważenia, dla zrozumienia wrażliwości litewskiej. Można zrozumieć irytację Litwinów faktem, iż stolica ich państwa leży w centrum polskiej enklawy. Trzeba im jednak uświadomić, iż brutalna lituanizacja nie jest drogą do zmiany tego stanu rzeczy. Kiedy Litwini zrozumieją, że nasza twardość nie jest skierowana przeciw ich interesom, podejmą dialog i współpracę. Nowy rząd będzie się tu musiał wykazać się dużą wrażliwością i cierpliwością, ważne jednak by pamiętał o podstawowych polskich interesach na Litwie.

Białoruś – Wróg na życzenie.

Mój tekst o Ukrainie wywołał falę komentarzy na Facebooku. Niestety ich znaczna część odnosiła się do kwestii marginalnie zaznaczonych w mojej wypowiedzi. Jednak ukazują one skalę emocji i nieporozumień wokół kwestii relacji sąsiedzkich. Kolejny tekst poświęcony będzie Białorusi. Ale chciałbym zapowiedzieć, iż po następnym tekście, który będzie poświęcony krajom bałtyckim, przedstawię tekst natury ogólniejszej o zasadach polityki wschodniej. Proszę zatem o cierpliwość w komentarzach, bowiem szereg kwestii wymaga wspólnego przedstawienia.

 

Polityka prowadzona na przestrzeni ostatnich lat przez władze polskie w stosunku do Białorusi – niezależnie od ich barwy partyjnej – jest egzemplifikacją braku jej jakiejkolwiek racjonalności.

Kolejne rządy polskie źle rozpoznając na przestrzeni lat zasadnicze cele białoruskiego dyktatora i kompletnie bagatelizując losy bardzo licznej ludności polskiej zamieszkującej ten kraj, całkowicie zrujnowały naszą pozycję. Polska zantagonizowała ważnego sąsiada, straciła wpływ na losy własnych rodaków w tym kraju, pozbawiła siebie szans na korzyści ekonomiczne ze współpracy z Białorusią, a wszystko to złożyła na ołtarzu fałszywie pojmowanych praw człowieka.

Białoruski lider w początkowym okresie swojej władzy przejawiał rzeczywiście bliżej niedookreślone dążenie do reunifikacji swojego kraju z Rosją. Jednak dążenie to, wraz ze wzmacnianiem władzy Putina stopniowo malało. Od wielu lat to właśnie Łukaszenka jest największym gwarantem istnienia białoruskiej niepodległości. Dla naszych interesów nie ma znaczenia, iż jego podstawową motywacją jest chęć utrzymania osobistej władzy, którą w zreunifikowanej z Rosją Białorusi, musiałby stracić. Jeżeli zatem uznajemy za istotne dla bezpieczeństwa Polski istnienie niepodległej Białorusi, to w sposób nie pozostawiający wątpliwości powinniśmy z Łukaszenką współpracować.

Tym bardziej, że na Białorusi żyje najliczniejsza na wschodzie grupa ludności polskiego pochodzenia. Zarówno dla naszych perspektywicznych interesów, jak i w bieżących relacjach gospodarczych, jej istnienie ma ogromne znaczenie. Do tego naszym podstawowym zobowiązaniem moralnym wobec tych ludzi, było i jest dbanie o ich interesy. Tymczasem nierozważne poczynania różnych polskich ośrodków spowodowały, iż pozostawiliśmy swoich rodaków wyłącznie dobrej woli białoruskiego dyktatora.

W imię czego władze polskie prowadziły tę politykę ? W imię obrony praw człowieka na Białorusi i w interesie nielicznych grupek białoruskich dysydentów, skądinąd nie darzących Polski nadmierną sympatią. Co więcej, to Polska wysforowała się na czoło państw, które dążyły do nakładania na Białoruś jak najdalej idących sankcji i niedogodności po to, by zmusić Łukasznkę do przestrzegania owych praw. Zapał Polski w tej sprawie nie dał rzecz jasna żadnych efektów. Łukaszenka i większość Białorusinów, odbierała te działania jako wrogie wobec ich kraju. Rosja zręcznie wykorzystywała to bezmyślne zacietrzewienie kolejnych polskich ministrów (zwłaszcza Sikorskiego), do utrzymywania Białorusi w kompletnej zależności ekonomicznej. Ale nawet europejscy partnerzy Polski, patrzyli ze zdumieniem i rosnącą niechęcią na te żałosne podrygi, uznając iż przeszkadzają im i ich firmom w robieniu naprawdę dobrych interesów z Białorusinami.

Polscy liderzy nie potrafili zrozumieć, iż liderem prowolnościowego zaangażowania na Białorusi powinna być w najlepszym wypadku Unia Europejska. Polskim interesem było to, aby najgorszą robotę za nas robili dyplomaci unijni, my zaś powinniśmy byli ustawiać się w roli swoistych rzeczników dbającego o zachowanie niezależności od Rosji Łukaszenki w tejże Unii. Na taką grę polskim politykom zabrakło zupełnie wyobraźni. Skutkiem dotychczasowej polityki jest skrajna wrogość Białorusi wobec Polski, utrzymywanie jej w orbicie wpływów Moskwy, pozbawienie polskiej mniejszości na Białorusi skutecznego wsparcia ze strony Polski, rachityczność polskiej obecności gospodarczej na Białorusi w sytuacji, gdy znakomite interesy robią tam Niemcy, Francuzi, nawet Włosi. I nikt jakoś nie zauwazył, iż temu ich gospodarczemu zaangażowaniu, w żadnym stopniu nie przeszkadza brak poszanowania praw człowieka na Białorusi.

Całkowitą klęskę naszej polityki wobec Białorusi przypieczętował kryzys ukraiński. Nie dość że Polski nie dopuszczono do grona krajów biorących udział w negocjacjach dotyczących tego konfliktu (to tak jak gdyby Francji odmówiono prawa do udziału w sprawach dotyczących sytuacji w Algierii), to jeszcze najważniejsze rozmowy odbyły się w Mińsku. Przywódcom europejskim oraz amerykańskim nawet przez myśl nie przeszło, że Łukaszenka jako organizator takich rozmów, z uwagi na naruszanie praw człowieka, stanowi jakiś dysonans. Przeciwnie, Łukaszence spektakularnie udało się wyjść z międzynarodowej izolacji, a polska polityka wobec tego kraju znalazła się w kompletnym impasie.

Polityka białoruska stanowi najlepszy przykład naiwności polskiej polityki zagranicznej, prowadzonej przez ostatnie lata. W jej konsekwencji nie tylko nie uzyskaliśmy żadnych, choćby najmniejszych korzyści, ale do tego zbudowaliśmy sobie solidnego wroga. Określenie klęska byłoby w tym wypadku niemal komplementem.

Czy ewentualny nowy rząd będzie w stanie zrewidować dotychczasową absurdalną linię ? Będzie miał wyjątkową szansę dokonać radykalnego zwrotu, pytanie tylko czy przeważy myślenie racjonalne czy dotychczasowe emocjonalne.

Ukraina – sojusznik czy wróg?

Przegląd szczegółowy naszej obecnej sytuacji rozpocząć należy od analizy problemu ukraińskiego. Wynika to w pierwszym rzędzie z tego, iż Ukraina zaangażowana jest w konflikt zbrojny z innym z naszych sąsiadów, z Rosją. Jest oczywiste, iż w decydujący sposób determinuje to nasze aktualne położenie międzynarodowe, ale w jeszcze większym stopniu determinuje to naszą przyszłość.

W pierwszym rzędzie wskazać należy, iż Polska polityka silnego zaangażowania się na rzecz Ukrainy na terenie miedzynarodowym, poniosła całkowitą klęskę. Polskie elity w 1991 roku uznały, iż istnienie niepodległej Ukrainy leży w interesie Polski, wspieramy bowiem bufor odgradzający nas od Rosji. To oczywiste, ale w ślad za tym poszło przekonanie, iż to Polska powinna być głównym adwokatem i promotorem Ukrainy w Europie. To naiwne przeświadczenie wynikało z jednej strony z przeceniania własnych możliwości w tym zakresie, z drugiej zaś strony z przekonania, iż strona ukraińska jest taką rolą Polski zainteresowana. Obie te przesłanki okazały się szybko całkowicie oderwanymi od rzeczywistości. Polska boiem ani nie miała odpowiednich sił i środków, aby skutecznie promować interesy Ukrainy w Unii Europejskiej, ani – tym bardziej – w NATO. Jednak ważniejsze było to, iż sami Ukraińcy przez minione ćwierćwiecze w istocie takim zaangażowaniem Polski w swoich sprawach nie byli zainteresowani.

Polska polityka zagraniczna  była na tym kierunku całkowicie naiwna dlatego, że nie mając do realizacji nadambitnych żadnych realnych instrumentów, usiłowała prowadzić grę na wyrwanie Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów. To dążenie było i pozostaje sprzeczne nie tylko z roszczeniami Rosji, ale również z interesami Niemiec, a także Stanów Zjednoczonych. Dla obu tych krajów zaangażowanie w konflikt ukraiński ma charakter  przetargowy i służy  wyłącznie uzyskaniu korzyści na innych, ważnych dla nich odcinkach. Trwający obecnie konflikt tak długo jak trwa, wiąże Rosję skutecznie i pozwala wymuszać na niej ustępstwa w innych obszarach. Ukraina jest dla nich tylko ceną w targach o inne cele.

Jest tak przede wszystkim dlatego, że sama Ukraina przez minione ćwierć wieku zrobiła wszystko, aby wykazać że jest państwem wyjątkowo niestabilnym. Rozrywana wewnętrznymi tarciami, podzielona na trzy strefy kulturowo-cywilizacyjne (zachodnia Ukraina i Ruś zakarpacka, Ukraina naddnieprzańska i Ukraina wschodnia), wyzyskiwana przez oligarchiczne mafie, rządzona przez skorumpowaną elitę, nie będąca w stanie zbudować stabilnych struktur państwowych i mechanizmów demokrtycznych, wreszcie coraz bardziej poddająca się ekstremizmom – taka jest dzisiejsza Ukraina. Problem w tym, że tej rzeczywistości nie chcieli i nie chcą dostrzegać w większości polskie elity.

Z naszego punktu widzenia dochodzi dodatkowo jeden, niezwykle ważny element. Budowa obecnej ukraińskiej tożsamości odbywa się na gruncie skrajnie antypolskich idei i tradycji. Przymykanie na to oczu, tłumaczenie iż jest to swoista gra części elit ukraińskich, jest kolejną naiwnością. Jeżeli ktoś sądzi, że na tej podstawie można budować perspektywicznie sojusz obu państw, to już nie jest to nawet naiwność, to kompletna głupota. Jak silne jest to antypolskie nastawienie świadczy fakt, iż to sami Ukraińcy powinni zabiegać o udział Polski w negocjacjach dotyczących ich konfliktu z Rosją. Któż bowiem lepiej mógłby rozumieć ich problemy, któż bardziej mógłby wspierać ich pozycje względem Rosji ? Mimo tego nie uczynili nic, aby choćby dla pozoru żądać obecności Polski, jako kraju granicznego Unii w rozmowach międzynarodowych ich dotyczących. Więcej, w sposób wręcz arogancki ustami swojego prezydenta, odesłali nas na ławkę rezerwowych.

Polska musi zracjonalizować swoją politykę względem Ukrainy.  Nie odnieśliśmy z dotychczasowego, ślepego żyrowania wszelkich ukraińskich pozorów „proeuropejskich” żadnych korzyści. Wręcz przeciwnie, zrujnowaliśmy stosunki z Rosją, wystraszyliśmy głównych graczy unijnych którzy obawiają się, że Polska jest gotowa dla Ukrainy wciągnąć ich w konflikt zbrojny z Rosją. Wreszcie postawiliśmy w trudnej sytuacji Amerykanów, którzy postrzegają polskie zacietrzewienie jako zupełnie nieracjonalne i wręcz szkodzące naszym własnym interesom.

Polska winna całkowicie zrewidować swój stosunek do konfliktu pomiędzy Rosją i Ukrainą. Jest oczywiste, że należy kwestionować rosyjską politykę faktów dokonanych i pełzającej rewizji granic. Jednak to nie oznacza, iż trzeba ślepo akceptować każdy ruch Ukraińców. Dzisiaj nikt już nie dopuści Polski do istotnej roli w rozwiązaniu tego kryzysu. Im szybciej dotrze to do świadomości polskich przywódców, tym lepiej. Polska winna angażować się gospodarczo na Ukrainie, wspierać polskich mieszkańców tego kraju, maksymalnie wykorzystywać fakt, iż droga do Europy dla ukraińskich oligarchów i ich interesów biegnie najpierw przez nasz kraj. Wykorzystywać, a więc nie ustawiać się w roli ciągłego darczyńcy dla strony ukraińskiej, która wyspecjalizowała się w bezwzględnym wymuszaniu świadczeń od bezinteresownych sponsorów. Polska winna także wspierać na Ukrainie wątłe ośrodki sprzyjające naszemu krajowi, a jednocześnie zdecydowanie występować przeciw wszelkim recydowom banderowszczyzny.

I nauczyć się czekać. Czekać, aż Ukraińcy zrozumieją, iż realny sojusz z Polską jest jedyną gwarancją ich niepodległości. Czekać, aż Rosjanie uznają, iż samodzielnie nie są w stanie ustabilizować sytuacji na Ukrainie, a utrzymywanie obecnego stanu niestabilności nie leży w ich interesie. Czekać, aż Niemcy pojmą, iż ich zaangażowanie na Ukrainie bez pozytywnego stosunku Polski, nie przyniesie oczekiwanych przez nich rezultatów. Czekać, aż Amerykanie pojmą, iż wzmocniona realnym porozumieniem z Polską Ukraina, może dać im lepsze instrumenty nacisku na Rosjan.

Polska może jeszcze stać się kluczowym graczem w ukraińskiej rozgrywce, musi jednak zdystansować się na jakiś czas od Ukraińców, odbudować realacje z Rosją i przekonać zachód, że nie dąży do eskalowania napięć, ale do ich niwelowania. W ten sposób możemy także uczynić niezwykle ważny krok, w kierunku zbudowania prawdziwego polskiego przywództwa w Europie Środkowej.

 

 

 

 

Nasi sąsiedzi

Zapewne jeszcze nie raz pojawiać się będą wątki konstytucyjne w moich kolejnych tekstach, jednak chciałbym teraz przejść do kilku analiz związanych z zagadnieniem bezpieczeństwa Rzeczypospolitej. Można przyjąć, iż wraz z rosyjską agresją na Krym przeszedł do historii trwający od 1990 roku okres względnego spokoju w polityce europejskiej. Jakkolwiek wcześniej miały miejsce poważne kryzysy, przede wszystkim skrajnie nieodpowiedzialne wykreowanie przez Amerykanów „państwa w Kosowie”, a następnie wojna rosyjsko – gruzińska, to jednak te konflikty nie doprawadziły do dalej idących konsekwencji w krótkiej perspektywie.

Zdominowana przez Niemców Europa szybko przeszła do porządku dziennego nad tymi dwoma, mającymi niezwykle daleko idące zwłaszcza w sferze prawa międzynarodowego konsekwencje wydarzeniami. W pierwszym rzędzie stworzono bowiem w przypadku kosowskim, rozbudowaną argumentację na rzecz zmiany granic w Europie, których nienaruszalność była ściśle przestrzeganym dogmatem, nawet w okresie „zimniej wojny”, a formalnie potwierdzono ją w 1975 roku w Akcie KBWE w Helsinkach. Po drugie, opinia zachodnia przeszła do porządku dziennego zarówno wobec rosyjskiej agresji w Gruzji, a następnie wobec faktycznego oderwania od Gruzji jej terytorium, w oparciu o znaną z sowieckiej taktyki zasadę „plebiscytu miejscowej ludności”. W ten sposób Rosja otrzymała w ręce potężny oręż dla realizacji swoich dalszych, agresywnych zamiarów i wykorzystuje go obecnie bezwzględnie w ukraińskiej rozgrywce. Ma to olbrzymie znaczenie dla sytuacji Polski dzisiaj i jutro.

Polska jest wtłoczona pomiędzy Niemcy i Rosję, a wobec gwałtownie zmieniającej się na naszą niekorzyść sytuacji międzynarodowej, położenie to stanowi olbrzymie zagrożenie.

Rosja bowiem, już znacznie wcześniej niż od 2008 roku (atak na Gruzję) prowadzi bardzo agresywną politykę, odbudowy swojej dawnej strefy wpływów. Realizowała ją dzięki wieloletniej koniunkturze na drogą ropę i drogi gaz, jak również dzięki gruntownej przebudowie swojego potencjału wojskowego. Dzisiaj, mimo trudności ekonomicznych, Rosja jako jedyna w Europie dysponuje nowoczesnymi, sprawnymi i zdolnymi do natychmiastowego działania na każdym obszarze siłami zbrojnymi. Odwrotnie, w Europie poza osłoną lotniczą, nie ma żadnych sił konwencjonalnych zdolnych do przeciwstawienia się Rosji. Obronić się mogą Anglicy dzięki relatywnej sile swojej armii i położeniu geograficznemu, oraz Turcy, którzy zachowali zdolności militarne z okresu sprzed odprężenia.

Pamiętać należy, że Stany Zjednoczone de facto wycofały się militarnie z Europy, a ciężar ich zainteresowań spoczywa od wielu lat w rejonie Pacyfiku. Obecna i spodziewana rywalizacja z Chinami, jak również zagrożenia radykalizmem islamskim w Azji Zachodniej i Środkowej, nie pozwalają Amerykanom traktować Rosji jako wroga. Przeciwnie, Rosja pozostaje rezerwowym aliantem na wypadek problemów w obydwu potencjalnych ogniskach zagrożeń. Ten fakt jest notorycznie pomijany przez polskich polityków.

Dlatego opieranie myślenia o bezpieczeństwie Polski w ewentualnych konfliktach w Europie, przy założeniu dalszych agresywnych kroków rosyjskich, właściwie wyłącznie na wsparciu amerykańskim, jest bardzo zawodne. Globalne interesy amerykańskie i miejsce w nich Rosji, jest z pewnością ważniejsze, niż realne angażowanie się konflikty europejskie, za cenę scementowania aliansu rosyjsko – chińskiego.

Rosja prowadzi dziś agresywną politykę, bowiem na nowo odzyskała zdolności ekonomiczne oraz militarne, aby realizować takie scenariusze. Aktualny spadek cen ropy i gazu, jedynie przejściowo spowolni te procesy. Rosja nie po to odbudowywała zdolności agresywne swojej armii, aby tego druzgocącego atutu nie wykorzystywać. Zanim Europa czy nawet Amerykanie, dorównają Rosji militarnie na obszarze europejskim, upłynie wiele czasu. I Rosjanie o tym doskonale wiedzą, stąd należy się spodziewać dalszych kroków z ich strony.

Rosja bowiem jest skazana na agresję. Od wieków w przekonaniu elit rosyjskich tkwi dogmat, iż kraj ten nie posiada bezpiecznych granic. Rosja nie może odgrywać globalnej roli na miarę swoich oczekiwań i ambicji tak długo, jak długo jej granice morskie są kontrolowane przez Amerykanów. Dążenie do uwolnienia się od tej kontroli, jest warunkiem powrotu do pozycji imperialnego supermocarstwa. Stąd Rosja musi wykorzystać obecną sytuację do wywalczenia sobie swobody, przynajmniej na jednym odcinku. To powoduje, że siłą rzeczy jako kraj sąsiadujący z Rosją, w jej strategicznym z tego punktu widzenia miejscu (okręg królewiecki), zdani jesteśmy prędzej niż później na konfrontację.

Czynnik drugi, określający nasze położenie, to Niemcy. Kryzys grecki ujawnił w sposób już zupełnie niekamuflowany, że Niemcy odchodzą od dotychczasowej polityki. Była ona nowoczesnym wydaniem ostrożnej, fryderycjańsko – bismarckowskiej polityki budowania własnej siły, nie angażowania się z własnej woli w koflikty, a jedynie pośredniego angażowania się w procesy mediacyjne, pomiędzy zwaśnionymi stronami i wyciagania z tego największych możliwych korzyści. Bezpośrednie angazowanie się w konflikty było w tej szkole zupełną ostatecznością. Wydarzenia ostatnich miesięcy pokazują jednak, że Niemcy prą do bezpośredniego angażowania się w konflikty, odgrywania w nich roli wiodącej i narzucania swojej woli osłabionym partnerom. Wydaje się, że ten zwrot będzie miał tendencję nasilającą się. Niemcy próbują bowiem od dłuższego czasu rozgrywać Amerykanów i Rosjan. Pierwszym oferują iluzję utrzymania spokoju w Europie tak, aby mogli skupić się na Azji. Drugim zaś, oferują swobodę zagospodarowania ich starej strefy wpływów w zamian za uznanie ich dominacji poza Odrą, a może poza Bugiem (patrząc od wschodu). To nic innego jak zmodernizowana wersja Mitteleuropy, a więc koncepcji znanej już z historycznych doświadczeń.

Polska musi w najbliższych latach zmierzyć się z tym wyzwaniem. Okres spokoju czy pozornego lawirowania już się skończył i trzeba zakasać rękawy, aby stawić czołą nadchodzącym wyzwaniom.

Konstytucja wbrew woli Narodu

Ponieważ w ożywionej dyskusji wokół moich tekstów na Facebooku, kilkukrotnie pojawiły się sugestie, streszczające się generalnie w stwierdzeniu, iż obecnie obowiązująca konstytucja ma legitymację w woli Narodu, wydaje się konieczne wrócić do tej kwestii i przypomnieć jeszcze kilka ważkich kwestii. Wskazywałem już, że w moim przekonaniu nikt nie ma prawa powoływać się na to, iż konstytucja z 1997 roku posiada solidny mandat społecznego poparcia. Aby rzecz wyjaśnić w sposób precyzyjny, odwołać się należy najpierw do danych z ówczesnego referendum konstytucyjnego.

Majowe referendum 1997 roku odbyło się przy frekwencji niespełna 43% uprawnionych do głosowania (głosowało niespełna 12.140.000 osób). Spośród głosujących, na pytanie „Czy jesteś za przyjęciem Konstytucji RP uchwalonej przez Zgromadzenie Narodowe w dniu 2 kwietnia 1997 roku” „tak” odpowiedziało 52,7% głosujących (czyli 22,6% uprawnionych), Głosów na „Nie” było 45,9% (czyli w granicach 21% uprawnionych).

Przy skali absencji w głosowaniu, a trudno interpretować postawę nieobecnych za wyraz aprobaty dla proponowanej ówcześnie konstytucji, można powiedzieć iż zdecydowana większość Polaków opowiedziała się przeciw konstytucji z 1997 roku.

Trzeba również raz jeszcze przypomnieć, że także ugrupowania które stworzyły i popierały w referendum tę konstytucję, a więc SLD, PSL, UW (poprzedniczka PO) oraz Unia Pracy, jakkolwiek posiadały przytłaczającą przewagę w Zgromadzeniu Narodowym, to w wyborach parlamentarnych w 1993 roku uzyskały łącznie ledwie 52% poparcia przy frekwencji niższej niż w referendum. Oznacza to, iż na potrzeby referendum ugrupowania te nie były nawet w stanie odtworzyć swojego łącznego poparcia z wyborów.

Wreszcie warto przypomnieć, iż na kilka tygodni przed referendum przeprowadzone zostało badanie opinii społecznej przez ówczesny OBOP. Wyniki tego badania wprowadziły niemały popłoch w obozie konstytucyjnym. Okazało się bowiem, że 41% badanych uważało, iż konstytucję powinien uchwalić następny parlament, wyłaniany w wyborach w 1997 roku. Jedynie 34% badanych akceptowało legitymację parlamentu z 1993 roku. Aż 67% badanych opowiadało się za tym, aby w referendum przedstawione były do wyboru dwa projekty konstytucji – parlamentarny oraz obywatelski. Jedynie margines 16% akceptował głosowanie na jeden projekt – parlamentarny. Gdyby w referendum była możliwość wyboru projektu konstytucji, 34% wybrałoby projekt obywatelski, zaś parlamentarny 25%. Wreszcie aż 55% badanych było zdania, że warunkiem wejścia w życie konstytucji powinno być wzięcie udziału w głosowaniu przez ponad 50% uprawnionych.

Wyniki sondażu potwierdziły się w istocie w wynikach referendum. Frekwencja była wyraźnie niższa niż szacowano (miało głosować według badania 70% uprawnionych). Można przyjąć, iż owe 28% które nie poszło głosować mimo pierwotnej deklaracji zrobiło to po to, by wyrazić w ten sposób negatywny stosunek do uchwalonej przez parlament konstytucji oraz wyeliminowanie z prac parlamentarnych projektu obywatelskiego.

Zarówno badania opinii społeczenej jak i wyniki referendum uprawniają zatem do stwierdzenia, iż konstytucja 1997 roku nie jest konstytucją zgodną z wolą suwerena Rzeczypospolitej – Narodu Polskiego.

Dodać do tego należy kompromitujące okoliczności przebiegu prac parlamentarnych, w których w trybie ekspresowym narzucano różne rozwiązania, wreszcie zaangażowanie tabunu „konstytucjonalistów” przekonujących, że dla przyjęcia konstytucji frekwencja w referendum nie jest istotna – razem obraz wyjątkowo przygnębiający.

Mam nadzieję, że przypomnienie twardych faktów i konkretnych liczb, zniechęci tych którzy usiłują wbrew rzeczywistości twierdzić, iż obecna konstytucja posiada legitymację w postaci „woli Narodu”, zechcą w dalszych dyskusjach pomijać ten całkowicie fałszywy argument.

W kolejnych tekstach skoncentruję się na kwestiach międzynarodowych aspektów bezpieczeństwa Polski. Zapraszam do lektury.

Konstytucja odbudowy polskiej tożsamości

Jeszcze jeden wątek konstytucyjny wydaje mi się konieczny do rozwinięcia, zakładając iż coraz realniejsza staje się perspektywa możliwości wprowadzenia nowej ustawy zasadniczej. Jest to mianowicie kwestia uznania, iż polska tradycja konstytucyjna jest, w moim najgłębszym przekonaniu, wystarczającym źródłem odniesienia i inspiracji przy tworzeniu nowej konstytucji.

Wydawać by się mogło, iż ta teza wyjściowa jest banalna i najzupełniej oczywista. Gdy jednak przyjrzymy się pracom nad nad nową konstytucją po 1989 roku okazuje się, że niemal wszyscy autorzy bądź współautorzy kolejnych propozycji, podnosili ich rangę przede wszystkim poprzez wskazywanie, na ile nawiązuje ona do rozwiązań a to amerykańskich, a to niemieckich, a to francuskich, a to nawet fińskich czy czeskich. Nie odbierając nic wartości pewnych porównań i odniesień pamiętać jednak należy, iż jednym z najważniejszych czynników ważących o akceptacji własnej ustawy zasadniczej jako fundamentu systemu prawnego, jest jej zakorzenienie w narodowej tożsamości oraz jej adekwatność do dominującego w narodzie suwerennym systemu wartości. Jeśli w tych obszarach występuje kolizja, to wywołuje to fatalne skutki z punktu widzenia poszanowania całego systemu prawa.

Jeśli przyjrzymy się w jakim stopniu Naród Polski odnosi się dziś do prawa stanowionego przez swoich przedstawicieli, to nie ulega wątpliwości iż ów stopień jego poszanowania jest  – delikatnie rzecz ujmując – znikomy. Nie tylko przeciętny polski obywatel, ale także przeciętny polski prawnik, kiedy staje wobec określonej normy prawnej, w pierwszym rzędzie skupia swoją uwagę na tym, jak ów przepis obejść, ominąć. To zjawisko wyjątkowe w skali zachodniej cywilizacji prawnej. Skąd się to bierze ?

W moim przekonaniu wynika to z faktu, iż Polacy utracili własną tradycję prawną u schyłku XVIII wieku. Wraz z upadkiem państwa polskiego, który zbiegł się z postępem nowożytnych kodyfikacji prawnych zwłaszcza w krajach zaborców, oryginalny polski system prawny został niemal całkowicie zniszczony. Od ponad dwu stuleci Polacy w istocie zmagają się z prawem obcych. Nawet w okresie międzywojennym, kiedy tworzono polskie kodyfikacje, nawiązywały one przede wszystkim do rozwiązań niemieckich czy austriackich. W sposób oczywisty po II wojnie światowej, narzucono nam prawo sowieckie. Polacy przez 8-10 pokoleń musieli traktować obowiązujące ich, prawo jako podstawę opresji ze strony swojego tak czy inaczej definiowanego przeciwnika. Niełatwo wyjść z takich uwikłań.

Kiedy uchwalano obecną konstytucję, podnoszono dla przykładu iż budujemy ustrój oparty na monteskiuszowskiej zasadzie trójpodziału podziału władzy, że nawiązujemy do amerykańskiej koncepcji równowagi władz, że recypujemy częściowo niemiecki system kanclerski i twórczo łączymy go z koncepcją francuskiej czy fińskiej prezydentury, czy w końcu że tworzymy wachlarz praw obywatelskich czerpiąc wzorce z niemal wszystkich innych rozwiązań.

Czy jednak komuś w tych debatach przyszło do głowy, aby sięgnąć do polskiej tradycji konstytucyjnej, która w XVI wieku stworzyła konstytucyjny ustrój, opierający się na zasadzie suwerenności narodu, trójpodziału władz, równowagi władz i najszerszych w ówczesnym świecie i niedoścignionych do przełomu XIX i XX wieku gwarancji poszanowania praw obywatelskich ? Przeciwnie, jeśli padały głosy odwołujące się do polskiej przeszłości, to wyłącznie takie, które karykaturyzowały niektóre instytucje, a następnie podnosiły iż musimy z tej smutnej lekcji polskiego „pseudokonstytucjonalizmu” wyciągnąć lekcję, ucząc się od tych którzy zrobili to mądrze.

To kalanie własnej tradycji, wyraiło się nawet w odrzuceniu koncepcji recypowania Preambuły i Invocatio Dei zawartych w Konstytucji 3 Maja. Owa recepcja miała być  symbolicznym wyrazem uszanowania wielkiego, własnego dorobku konstytucyjnego dziesiątek pokoleń Polaków i nawet taka próba została brutalnie odrzucona. Lewicowi twórcy obecnej konstytucji posłali Narodowi czytelny sygnał, iż gardzą tym dorobkiem, bo zgodnie z wyznawaną przez siebie ideologią, budują nowe na gruzach starego.

Naród Polski jest instynktownie przywiązany do symboli i wbrew trwającej niemal nieprzerwanie przez dwieście lat propagandzie dezawuowania jego wielkiego dorobku także w tej dziedzinie, intuicyjnie traktuje obecną konstytucję i zbudowany na niej sysem prawny, jak swojego kolejnego przeciwnika. Ten stan będzie trwał tak długo, jak ustrojodowca nie przywróci poprzez nową konstytucję, szacunku dla tego historycznego dorobku i nie zrozumie, że tylko tworząc ją na trwałych fundamentach polskiej tradycji prawno – ustrojowej, zbuduje wreszcie system prawny, który Polacy zaakceptują. Nie jest bowiem prawdą, że Polacy mają naturę anartchiczną i „antyprawną”. Do schyłku XVIII wieku poziom poszanowania prawa w Rzeczpospolitej, nawet w czasach najcięższego kryzysu państwa w okresie saskim, był niedościgniony w skali całego ówczesnego cywilizowanego świata. I co ważne, owo poszanowanie prawa nie wynikało z opresji absolutnego państwa, ale było świadomym podporządkowaniem się obywateli, którzy wiedzieli że jest to ich własne prawo, stanowione przez nich samych. Warto, naprawdę warto mądrze czerpać z dorobku swoich Ojców i Dziadów.

Polskie checks i brak balances

Zasada checks and balances jako fundament nowoczesnego konstytucjonalizmu, wiązana jest z ideami twórców Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Pamiętać jednak należy, że właśnie owo założenie – a więc ukształtowania uprawnień i wzajemnych relacji najwyższych organów władzy państwowej, w oparciu o zasadę równowagi i wzajemnej kontroli – było myślą przewodnią polskiego konstytucjonalizmu przynajmniej od XV wieku, a nawet wcześniej. Amerykanie nie wymyślili nic oryginalnego, a jedynie adaptowali dorobek państwa polsko – litewskiego, angielskiego czy niektóre rozwiązania niderlandzkie. Ich niewątpliwym osiągnięciem jest jednak to, iż w swojej ustawie zasadniczej stworzyli niemal idealny system utrzymania równowagi i wzajemnej kontroli trzech części rządu federalnego – legislatywy, egzekutywy i sądownictwa.

Jeśli spojrzeć na polską Konstytucję z tego punktu widzenia, to nie tylko że nie zapewnia ona elementarnej równowagi, ale do tego poprzez wadliwie skonstruowane „hamulce”, kreuje konflikty, spory kompetencyjne i zamazuje odpowiedzialność osób powołanych do wykonywania władzy w państwie. Wskaże na kilka najistotniejszych moim zdaniem elementów, przy czym – z uwagi na formę wypowiedzi – będą to uwagi dość ogólne. Już konstrukcja Preambuły budzi najwyższe wątpliwości. Preambuła choć prawnie nie wiąże, stanowi jednak dyrektywę kierunku interpretacji Konstytucji. Pomijając Invocatio Dei, które w polskiej Konstytucji przybrało postać karykaturalnego mini traktatu teologicznego, wskazać należy, iż najwyższą wątpliwość budzi umieszczona tam kategoria Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej. Pojęcie to stanowi nieokreśloną hybrydę dwóch całkowicie różnych kategorii i w żadnym razie nie wyjaśnia, kto tak naprawdę jest suwerenem Państwa Polskiego. Jeśli zważymy, że w żadnym innym miejscu ustrojodawca nie używa już pojęcia „Naród Polski”, to rzecz jest w najwyższym stopniu niepokojąca.

Polska Konstytucja nakłada daleko idące ograniczenia na reprezentację narodową – parlament – w jej podstawowej funkcji – stanowienia prawa. Ogranicza jego inicjatywę ustawodawczą w najważniejszej sferze, która historycznie wykreowała parlamentaryzm, to jest w zakresie swobody kształtowania budżetu państwa, a co za tym idzie określania zobowiązań podatkowych. Jest też parlament de facto pozbawiony jakiegokolwiek wpływu na politykę monetarną. Innym obszarem niemal całkowicie wyjętym z odpowiedzialności parlamentu, jest sfera bezpieczeństwa wewnętrznego obywateli, bowiem w przyjętej konstrukcji „autonomii” prokuratury, czyni z niej podmiot praktycznie pozbawiony kontroli parlamentarnej. Nie ma również parlament jakiegokolwiek instrumentu oddziaływania na władzę sądowniczą, która jest również całkowicie wyalienowana spod kontroli parlamentarnej. A przecież to parlament, jako reprezentacja narodowa najpełniej odzwierciedla (przynajmniej co do zasady) oczekiwania społeczne i powołany jest do tego, aby w imieniu społeczeństwa (które dokonuje jego bezpośredniego wyboru) kontrolować inne organy państwa.

Polski ustrojodawca stworzył egzekutywę składającą się z prezydenta i z rady ministrów. Prezydenta wyposażył w potężny mandat, jest on bowiem wybierany bezpośrednio przez Naród, a jednocześnie ustalił jego kompetencje w sposób zdumiewająco wąski. Do tego w najistotniejszych kwestiach – odpowiedzialności za politykę zagraniczną oraz zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi – wprowadził rozwiązania skazujące prezydenta na permanentny konflikt z premierem i odpowiednimi ministrami. Oczywiście jeśli prezydent akceptuję swoją rolę, jako biernego notariusza rządów większości sejmowej, to problemów nie ma. Ale pamiętać należy, że Konstytucji nie tworzy się pod zapotrzebowania ekipy przejściowo rządzącej czy pod cechy osobowe poszczególnych kandydatów (bowiem nie zawsze trafia się leń czy próżny bufon).

Dla odmiany, wzorem niemieckim, Konstytucja kreuje rząd i jego premiera, na główny ośrodek władzy w państwie. Jak dowiodły zwłaszcza minione lata, praktycznie nieodwoływalna rada ministrów, pozostaje także poza realną kontrolą parlamentarnej mniejszości. Konstytucja powinna zapobiegać przynajmniej temu, aby większość sejmowa pozbawiała opozycję jakichkolwiek możliwość realnej jej kontroli. Nie musi to przecież oznaczać, blokowania prac rządowych, ale sprowadzenie roli opozycji – dzięki brakowi odpowiednich stypulacji konstytucyjnych – do roli konsumentów indywidualnych profitów parlamentarzystów, tworzy z parlamentu karykaturę.

Całkowicie patologicznie określa Konstytucja pozycję sądownictwa. Z jednej strony stawia cały ten obszar władzy państwowej, poza jakąkolwiek kontrolą społeczną. Żadna instytucja władzy państwowej, nie wspominając już obywateli, nie ma najmniejszego wpływu na funkcjonowanie tego obszaru, czego skutków doświadcza każdy, kto miał jakikolwiek kontakt z przeciętnym polskim sądem. Z drugiej strony, ta potężna i niekontrolowana władza, podlega kontroli finansowej urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości, którzy decydują o każdej złotówce wydawanej w sądownictwie. To rozwiązanie tworzy dodatkowy element koncentracji realnej władzy państwowej w rękach rządu, pozostający poza jakąkolwiek kontrolą parlamentarną czy kontrolą społeczną.

Zarówno sądownictwo, jak i Trybunał Konstytucyjny, są wyalienowane z kontroli społecznej, a wykonywana przez nie władza nie podlega żadnej ocenie. Żaden sędzia ani sędzia Trybunału, nie odpowiada przed społeczeństwem, jak wykonuje powierzony mu mandat. To sytuacja z gruntu niedopuszczalna w państwie demokratycznym, a polska Konstytucja petryfikuje ten patologiczny i niespotykany w innych demokratycznych systemach prawnych model.

Należy zwrócić uwagę na fakt, że kreowany jako polityczna ekspozytura aktualnej koalicji sejmowej Trybunał, nie mając bezpośredniego demokratycznego mandatu społecznego, nie podlega żadnej kontroli społecznej, a wyposażony został w prawo do swobodnego dezawuowania legislacji, stanowionej przez mającą demokratyczny mandat społeczny reprezentację narodową.

Zwrócić również należy uwagę na Radę Polityki Pieniężnej, jako także wyalienowany ze społecznej i parlamentarnej kontroli organ, kreujący politykę monetarną. Podobnie Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, pozbawiona formalnej kontroli konstytucyjnej, odpowiada za ład czy raczej nieład w przestrzeni medialnej. Funkcjonariusze obu instytucji nie ponoszą odpowiedzialności (poza iluzoryczną odpowiedzialnością konstytucyjną) za podejmowane przez siebie działania, kryjąc się za kolegialnością ciał w których zasiadają.

Jeśli dodamy do tego instytucje, których konstytucyjne umocowanie wydaje się wątpliwe (Rzecznik Praw Obywatelskich, Rzecznik Praw Dziecka) to otrzymujemy obraz skali problemów, które eklektyczny polski ustrojodawca zawarł w dokumencie z 1997 roku. Motywowane względami ówczesnej propagandy wprowadzanie do konstytucji mnogości instytucji, mnożenie ich często zachodzących na siebie kompetencji, rezygnacja z opisywania zasad wzajemnego powstrzymywania się, na rzecz promowania nieformalnych bądź paraformalnych „hamulców”, stworzyło hybrydę, kreującą sytuację określoną przez b. ministra, który stwierdził że państwo polskie istnieje teoretycznie. Jest tak w istocie, bowiem taki chaos kreuje obecna Konstytucja. Byłoby dziwne, gdyby było inaczej.

Dlatego też chcąc odbudowywać Rzeczpospolitą tak, aby nie była ona bytem teoretycznym, trzeba jej dać solidny fundament. Cerowanie obecnej Konstytucji nic tu nie da i oczekiwanego efektu nie osiągniemy.

Konstytucja lewicy

Zrozumienie fundamentalnych powodów, dla których podniosłem w poprzednim tekście konieczność uchwalenia nowej Konstytucji, wymaga wyjaśnienia trzech kwestii. Po pierwsze jest to problem jej legitymizacji, a więc w uproszczeniu charakteru mandatu społecznego, który stanowi podstawę jej obowiązywania. Po drugie, choć ściśle związane z pierwszym zagadnieniem, jest to problem trybu jej uchwalenia. Po trzecie zaś, jest to kwestia przejrzystości i efektywności rozwiązań ustrojowych w niej zawartych. W niniejszym tekście zajmę się dwoma pierwszym zagadnieniami, trzeciemu poświęcę kolejny tekst.

Zacząć należy od przypomnienia, iż obowiązującą Konstytucję uchwalił parlament wyłoniony w wyborach w 1993 roku. Nie był to zwykły parlament. W tamtych wyborach po raz pierwszy obowiązywała ordynacja wyborcza do Sejmu z progami wyborczymi (5% dla partii politycznych i 8 % dla koalicji), czego efektem stało się wyeliminowanie z Sejmu ugrupowań, które uzyskały łącznie w wyborach w granicach 35 %. Tak się złożyło, że do Sejmu nie weszły wtedy ugrupowania rozproszonej centroprawicy (poza KPN i wałęsowskim BBWR). W podziale mandatów sytuacja ta spowodowała radykalną nadreprezentację ugrupowań lewicowych, które do Sejmu weszły. SLD uzyskało 20,4 % głosów, ale mandatów otrzymało 37%, PSL przy 15,4% głosów mandatów uzyskał 28,7% mandatów, UD 10,7% głosów 16,1% mandatów i UP przy 7,3% głosów 8,9% mandatów.

Jakkolwiek zatem zwycięskie ugrupowanie uzyskało ledwie piątą część oddanych głosów, w rzeczywistości sejmowej uzyskało wraz z PSL miażdżącą przewagę.

Problem uchwalenia Konstytucji pojawił się naturalnie na początku kadencji, jako kontynuacja zagadnienia nie rozwiązanego przez poprzednie lata. Na czoło promotorów szybkiego uchwalenia Konstytucji wysunął się A. Kwaśniewski, który wokół tego problemu zaczął budować swoją kampanię prezydencką. Kiedy jednak w 1995 roku Kwaśniewski cel osiągnął, prace w parlamencie zamarły. Ożywienie nastąpiło latem 1996 roku, kiedy na dobre rozwinęła się inicjatywy promowana przez „Solidarność”, przygotowania Obywatelskiego Projektu Konstytucji. Możliwość zgłoszenia takiego projektu przewidywały ówczesne regulacje, więc „Solidarność” wraz z szerokim zapleczem politycznym podjęła wysiłek przygotowania obywatelskiej konstytucji, a następnie zgłoszenia jej, po uzyskaniu ponad 2 milionów podpisów popierających ją obywateli.

Złożenie tego projektu całkowicie zmieniło sytuację. Lewicowa większość sejmowa (SLD-PSL-UP), przerażona koniecznością uwzględnienia złożonego w parlamencie projektu, jak również czując perspektywę odwrócenia sytuacji politycznej w kolejnym Sejmie (po wyborach w 1997 roku), podjęła decyzję o radykalnym przyśpieszeniu prac nad konstytucją. Do tego liderzy lewicy przekonali przywódców ówczesnej Unii Wolności (powstała w międzyczasie z połączenia Unii Demokratycznej i Kongresu Liberalno – Demokratycznego, czyli z grubsza mówimy tu o poprzedniczce PO) aby dołączyli do koalicji konstytucyjnej. UW zaproszenie podjęła i prace ruszyły z kopyta. Przygotowano projekt oparty na wyraźnie lewicowej aksjologii, czego najlepszym wyrazem był spór i ostateczny kształt Preambuły, pozbawionej w efekcie klarownego Invocatio Dei oraz zamazującej suwerena Rzeczypospolitej (wprowadzono nieznaną kategorię – Naród – wszyscy obywatele. Jednocześnie robiono wszystko, aby nie dopuścić do dyskusji propozycji zawartych w projekcie obywatelskim.

Wiosną 1997 roku w obozie koalicji wybuchła panika. Według badań przeprowadzonych przez ówczesny OBOP okazało się, że gdyby Polacy mieli w referendum do wyboru projekt parlamentarny konstytucji i projekt obywatelski, większość wybrałaby ten drugi, choć ówczesne media mainstreamowe dudniły tylko o pracach sejmowych. W reakcji rządowy CBOS szybko przeprowadził swoje badanie, gdzie pytano czy obywatele zaakceptują projekt parlamentarny w referendum. Zgodnie z logiką sondażową, duża większość opowiedziała się za i na tej podstawie obóz władzy postanowił przeprowadzić jak najszybciej referendum konstytucyjne.

Pojawił się jednak problem prawny, bowiem ustawa o referendum wymagała dla rozstrzygającego jego charakteru frekwencji ponad połowy obywateli. Tymczasem w ustawie o trybie uchwalenia konstytucji, w odniesieniu do referendum tego wymogu nie zamieszczono. Czy zatem w przypadku braku owych 50 % frekwencji referendum konstytucyjne byłoby ważne, bez czego nie można było ostatecznie wprowadzić w życie Konstytucji ? Oczywiście dyżurne autorytety konstytucyjne, zaangażowane w prace parlamentarne orzekły, że frekwencja dla ważności referendum nie jest ważna. W obozie konstytucyjnym dominowało przekonanie, iż bez względu na frekwencję przytłaczająca większość głosujących powie tak. Podobne było zresztą przekonanie lidera formującego się AWS M. Krzaklewskiego, który nie uczynił nic, aby walczyć przeciw akceptacji wrogiego dokumentu. Jedynie środowiska skupione wokół Radia Maryja oraz ówczesnego Ruchu Odbudowy Polski z Janem Olszewskim, zaangażowały się z całą mocą w referendalną walkę.

Wynik referendum zaszokował obóz władzy. Udział w nim wzięło niecałe 43% uprawnionych. Za zagłosowało jedynie niespełna 53% uprawnionych. Oznaczało to, iż projekt parlamentarny poparło jedynie niespełna 23% uprawnionych do głosowania Polaków. Było to nawet mniej, niż zagłosowało w 1993 roku na partie stojące za tą konstytucją.

Przypomnijmy, jej autorami były Sojusz Lewicy Demokratycznej, Polskie Stronnictwo Ludowe, Unia Pracy i Unia Wolności (poprzedniczka Platformy Obywatelskiej). Nic dziwnego, że to te partie do dzisiaj stoją na gruncie „poszanowania Konstytucji i jej wartości”. Nie są to jednak wartości podzielane przez zdecydowaną większość społeczeństwa polskiego także już wtedy, gdy dokument ten był uchwalany.

Zaryzykowałbym wręcz twierdzenie, że paradoksalnie większe było zapewne realne poparcie społeczne dla konstytucji uchwalonej w 1952 roku przez stalinowski Sejm, niż dla obecnie obowiązującej ustawy zasadniczej III RP. Trzeba nie tylko o tym pamiętać, pamiętać że przyjęto ją przy pomocy legislacyjnych trików, ale także wyciągnąć z tego wnioski.

Zmiana konstytucji jest niezbędna.

6 września odbędzie się referendum konstytucyjne. Wydaje się, że jego rezultat w odniesieniu do odpowiedzi na poszczególne pytania, jest przesądzony. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, iż większość głosujących odpowie „tak” na wszystkie trzy pytania. Niewiadomą pozostaje frekwencja w referendum, a zatem to czy będzie ono miało charakter stanowiący, czyli zobowiązujący rządzących do dokonania odpowiednich zmian w Konstytucji, czy też nie. Z politycznego punktu widzenia właśnie frekwencja w dniu 6 września odpowie na pytanie, czy w Polsce trwa nadal stan „wkurzenia”, objawiony w wyborach prezydenckich, czy fala niezadowolenia opada.

Niezaleznie jednak od tego, nawet jeśli frekwencja nie będzie powyżej wymaganej dla rozstrzygającego charakteru referendum połowy uprawnionych, wynik tego głosowania postawi na porządku dziennym kwestię zmiany Konstytucji. W mojej ocenie, jest to najważniejsza kwestia polityczna, bowiem bez jej rozwiązania, wybory parlamentarne, niezależnie od ich ostatecznego rezultatu, nie spowodują w Polsce żadnej, istotnej zmiany.

Jest to oczywiste, bowiem rządząca obecnie Polską grupa, dała już czytelny sygnał w jaki sposób zamierza konserwować zbudowany przez siebie układ. Licząc się z utratą władzy (choć rzecz jasna walczy o jej kontynuowanie w każdej możliwej postaci), przywództwo rządzącego rezimu uznało, iż podstawowym jego narzędziem w tej walce stanie się Trybunał Konstytucyjny. Wprowadzone w ekspresowym tempie zmiany do ustawy o Trybunale, pozwoliły PO zagwarantować sobie na przeciąg przynajmniej 6-7 lat, bezwględną dominację w tym i tak niezwykle przecież upolitycznionym ciele.

Zwracam uwagę, że Trybunał Konstytucyjny – wbrew niezrozumiałym wyobrażeniom przeciętnego obywatela – był do tej pory ciałem skrajne upolitycznionym. Skoro bowiem o obsadzie jego składu decydują określone konfiguracje koalicyjne w Sejmie, a więc wprost partie koalicji rządzącej, to niezaleznie od tego kto jest ich nominatem, zawsze jest to osoba zaufania tychże partii. Niemal każde orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego, stanowi wyraz owych politycznych i ideologicznych preferencji politycznego zaplecza sędziów Trybunału.

Ta zasada nie jest niczym nadzwyczajnym, bowiem europejskie trybunały konstytucyjne, tak jak i amerykański Sąd Najwyższy, od zarania swoich dziejów miały zawsze taki upolityczniony charakter. Polski Trybunał był częścią takiego modelu, ale ostatnie zmiany zasad jego obsady stanowią już bardzo brutalne potwierdzenie, że reżim PO – PSL dąży do zinstrumentalizowania tego ciała jako prostego przedłużenia frontu walki o koserwację chorego systemu III RP.

Jest całkowicie pewne, iż wszelkie poczynania (a więc przede wszystkim nowe ustawodawstwo) zarówno nowego prezydenta, jak i – zapewne – nowego rządu, będą poddawane przez opozycyjną PO i sprzymierzone z nią elementy reżimu (np. organizacje „pracodawców” jak „Lewiatan”), seryjnemu kwestionowaniu do Trybunału. Ten nabierze zaś niezwykłej sprawności w swojej pracy i zamiast międlić miesiącami czy latami poszczególne skargi, będzie je rozstrzygać z marszu. Zadba o to przewodniczący Trybunał prof. Rzepliński, nie kryjący się nawet specjalnie z tym, iż swoją rolę postrzegał i postrzega jako stróż porządku ustanowionego przez jego partyjnych mocodawców z PO. Co więcej, skończy się również doktryna uznawania przepisów prawa za niekonstytucyjne z wyznaczaniem rządzącym wielu miesięcy, czasem lat na to, by ową niekonstytucyjność usunęli. Trybunał złożony z funkcjonariuszy PO zacznie stosować nową regułę – automatycznej utraty mocy obowiązującej uchwalonych przez wrogi Sejm przepisów prawa.

Propagandowo obóz skupiony wokół PO i sprzymierzonych mediów, będzie forsować argumentację o tym, że nowa ekipa nie jest w stanie zmieniać Polski, bo przecież nawet nie potrafi uchwalać porządnego prawa. A to nowe prawo, „tylko” dlatego że jest sprzeczne z Konstytucją, musi być przez jakże profesjonalny Trybunał uchylane.

Konstytucja obecnie obowiązująca, stanowi gwarancję konserwacji owego patologicznego systemu. To w jej imię, powołując się na jej stypulacje, odchodząca ekipa ma nie tylko przetrwać na zdobytych przez minione osiem lat pozycjach, ale również zyskać oddech, poprzez skompromitowanie tych, którym już wkrótce zaufa społeczeństwo.

Politycy PO już zdają się sugerować – „żadnych złudzeń, nic się nie zmieni, jesteście na nas skazani i w końcu za nami zatęsknicie”.

W tym kontekście trwanie przy obecnej Konstytucji z punktu widzenia nowej większości, będzie samobójcze. Trzeba w kontekście wyborów parlamentarnych otwarcie postawić kwestię zmiany Konstytucji, jako warunku dokonania istotnych, oczekiwanych przez społeczeństwo zmian w Polsce. Te wybory muszą wyłonić większość zainteresowaną zmianą Konstytucji, o ile program rzeczywistych zmian ma być realnym.

Zarówno Prawo i Sprawiedliwość jak i Ruch Pawła Kukiza będą miały wspólnie prawdopodobnie możliwość dokonania takiej zmiany. Nie jest też wykluczone, że to te dwie formacje będą współtworzyły koalicję po wyborach. Warto zatem, w dobrze pojętym wspólnym interesie, postawić kwestię nowej Konstytucji RP. W tej perspektywie, także referendum konstytucyjne mogłoby się stać podwaliną tej współpracy i jednocześnie wykluczyłoby ewentualność zinterpretowania jego wyników, jako sukcesu PO. Jeśli PiS i Ruch Kukiza wspólnie zadeklarują, iż wynik referendum potraktują jako zobowiązanie do zmiany Konstytucji i wspólnie zawalczą o frekwencję, jako mandat i zobowiązanie do radykalnej zmiany Konstytucji, wtedy zmuszą PO do walki przeciw „swojemu” referendum. To może być gwóźdź do trumny PO i warto go wspólnie wbić, w imię dobra Polski.

W kolejnych tekstach przypomnę także szereg innych argumentów, pokazujących konieczność uchwalenia nowej Konstytucji RP. Już w najbliższym materiale, przypomnę marną legitymizację obecnie obowiązującej Konstytucji. Po to, aby już na wstępie jasnym było, iż jest to Konstytucja określonej grupy, która przy pomocy różnych trików politycznych, narzuciła ją większości Polaków.